czwartek, 20 września 2012

"Najbardziej tajemnicze morderstwa" Lionel i Patricia Fanthorpe


Najbardziej tajemnicze morderstwa to książka owiana mrokiem i tajemnicą. Zwłoki pływające w rzece, martwe ciało znalezione w łóżku czy w ciemnym lesie to tutaj żadna nowość; niezbitym pozostaje fakt, iż do większości przedstawionych przypadków doszło w wyniku popełnienia przestępstwa, a co ważniejsze, przestępstwa nigdy niewyjaśnionego lub nawet nieudowodnionego. Ciemne strony człowieczeństwa, które często wkradają się do ludzkiego życia, tutaj dają o sobie znać aż nazbyt mocno. Patricia i Lionel Fanthorpe nie próbują na siłę znaleźć wyjaśnień tajemniczych morderstw, ale opisują przeszłe wydarzenia, dodając do treści liczne ciekawostki, a niekiedy posuwając się do wysuwania całkiem prawdopodobnych hipotez, dzięki czemu kolejne rozdziały poświęcone danym postaciom, często takim, o których słyszy się po raz pierwszy w życiu, czyta się niczym świetny kryminał, lecz w odróżnieniu od tego rodzaju literatury kryminał prawdziwy. Najważniejsze w każdej opowiedzianej historii jest oczywiście miejsce zbrodni, historia życia denata, okoliczności jego śmierci, domniemani winowajcy oraz narzędzie zbrodni. Nic nie jest jasne, konkrety mieszają się ze sobą i w wielu wypadkach nie wyklucza się przynajmniej dwóch rozwiązań, z których prawdziwe może być oczywiście tylko jedno… lub żadne.

W czasach kiedy możliwości funkcjonariuszy do spraw przestępczych były mocno ograniczone, a najważniejszy dowód popełnionej zbrodni stanowiły co najwyżej słowa świadków, których nie zawsze udawało się znaleźć, wytropienie sprawcy przestępstwa musiało graniczyć z cudem; i nie pojawiał się żaden  Sherlock Holmes, by swoim wszystkowiedzącym nosem oraz ponadprzeciętnym umysłem naprowadzić mężczyzn w niebieskich mundurach na prawidłowy trop. A dziś mamy kamery, możliwość pobieranie odcisków palców, pełne policyjne wyposażenie, najbardziej wyspecjalizowanych fachowców do spraw przestępczych, równie, albo może nawet lepiej, wyspecjalizowane psy i codzienne informacje typu: Znaleziono włamywacza, Wykryto grupę przestępczą prowadzącą biznes narkotykowy, Złapano na gorącym uczynku złodzieja rowerów [albo:] Dotąd nie udało się odnaleźć sprawcy napadu, który br. włamał się do warzywniaka… połamał drzewka w parku, przewrócił słup uliczny, sprzedawał marihuanę, pobił nauczycielkę, wybił 32 szyby w 32-piętrowym budynku… Dalsza wyliczanka jest zbędna, znalazłyby się gorsze rzeczy, o których usłyszymy natychmiast po włączeniu odpowiedniego programu telewizyjnego. Jest się czym chwalić, możliwości wydziału przestępstw wzrosły co najmniej 10-krotnie, możliwości samych przestępców wzrosły być może 100-krotnie. To już sukces idealnie nadający się do Księgi rekordów Guinnesa. Mało prawdopodobne, by Patricia i Lionel Fanthorpe pomieścili te nieco bardziej nagłaśniane akcenty przestępczego świata na 294. stronach swojej książki (nawet gdyby zająć miejsca puste i te przeznaczone na fotografie i nawet gdyby zmniejszyć czcionkę do 1 punktu). Przybyło lat, przybyło wad, przybyło książek dokumentujących ciemne sprawki naszej ludzkiej natury.

Niestety nie dowiedziałam się (na co liczyłam), czy Napoleon został rzeczywiście otruty. Do połowy rozdziału poświęconego bohaterowi byłam przekonana, że to prawie na pewno arszenik przeniósł cesarza Francuzów na drugi świat, po czym, z końcowego fragmentu, dowiedziałam się, iż Napoleona prawie na pewno zastrzelono. Prawie na pewno mówi bardzo dużo, czyli właściwie nic, ale co nam na to poradzi przeładowana sekretami historia? Prawie na pewno nic.

niedziela, 9 września 2012

Ta niedziela jest jak film



Ta niedziela jest jak film, tani, klasy B. Przepraszam, że nie wstawiłam cudzysłowu, ale ta niedziela jest jak film, do tego tani. Niestety nie wiem, czy tani dlatego, że producent wydał na niego niewiele pieniędzy, czy też dlatego, że bilety na ów film cenowo nie dorównują pozostałym. Tak więc ta kwestia pozostaje dla mnie nierozstrzygnięta, choć nie ulega wątpliwości, że ta niedziela może być jak marny, nudny, okropny, pozbawiony jakiegokolwiek sensu film, przez małe F. Dlaczego? Powodów znalazłaby się nieskończona ilość, a może nie znalazłby się ani jeden, a mimo to i tak można by powtórzyć za Cugowskim (zapomniałam imienia) pierwsze słowa piosenki, mimo że wszyscy święci balują.
A tu znów niedziela i przypomina mi się inny film, klasy A, z Gwyneth Paltrow (hmm, nie wiem, jak wyrazy napisane w taki sposób, można przeczytać w zupełnie inny, a nawet należy) w roli głównej, tzn. w roli Sylvii Plath. I przypomina mi się scena, w której Sylvia zamyka wszystkie drzwi, w szczeliny wciska jakieś szmatki, wyobrażam sobie jak odkręca gaz, wsadza głowę do piekarnika; i myślę, że dla niej ta niedziela, a może ten poniedziałek, wtorek czy inny dzień tygodnia, a może tydzień, miesiąc, rok, też były jak tani film, pewnie nawet nie klasy B, ale klasy Z; taki, który do niczego już nie pasuje, taki, w którym nie ma się ochoty odsłaniać okien i patrzeć w to okropne rażące słońce, nie ma się ochoty mówić „Dzień dobry” i „Do widzenia”, a niechby nawet sąsiedzi zaczęli uważać cię za wariata, nie ma się nawet ochoty myśleć, bo jeśli tak, to już chyba tylko o tym głupim piekarniku, a właściwie dlaczego o piekarniku, dlaczego nie o tym, że piekarnik to złe wyjście? Może istnieje inne, lepsze, też pozwalające nie myśleć w nadmiarze. Tabletki, porażenie prądem, skok z okna, a może pozbyć się resztek zatrutej myślami krwi? Dlaczego nie? Skoro szaleć to na całego. Znów ironia. Tak, wiem. Jeśli szaleć to z gracją, prawda – być może pomyślała Sylvia (co jest mało prawdopodobne) i postawiła na swoim, a właściwie nie postawiła na swoim, bo przecież nawet jeśli ten film był aż taki kiepski, to kiedyś musiał się skończyć. Dlaczego nie dziś? Dlaczego właściwie nie dziś? To coś podobnego do decyzji o rzuceniu palenia. Od jutra rzucam… od poniedziałku, od nowego roku, jeszcze nie wiem od którego roku, ale od nowego, każdy jest nowy, to co za różnica? Na coś trzeba umrzeć – słyszę to zdanie coraz częściej, ludzie powtarzają je tak, jakby nie potrafili wymyślić własnego, nie wiem, w czym ono jest takie dobre. Na coś trzeba umrzeć?! Co to, kurczę, znaczy? A może wcale nie trzeba umrzeć, może WCALE nie trzeba umrzeć, i dlaczego właśnie z powodu papierosów na przykład. Znów widzę Sylvię i myślę, że rok po swoim samobójstwie, w przypadku gdyby się jej owo samobójstwo nie udało, doszłaby do wniosku, że piekarnik to był zły wybór, że to w ogóle nie był żaden wybór, że to była tylko długa chwila wykańczająca zanadto mocno, aż przebrała się miarka (u Sylvii to nie pierwsza przebrana miarka). Tyle.
Dagna Kurdwanowska w swojej książce Biblioteka samobójców artykuł poświęcony Sylvii Plath zatytułowała Umieranie jest sztuką – cytatem zaczerpniętym z wiersza Lady Łazarz. Sęk w tym, że jeśli mowa o samobójstwie, to nie umieranie jest sztuką, tylko życie, choć może nie dla każdego.  Umieranie jest zanadto proste, wybierasz sposób i już cię nie ma, to łatwe, to tak łatwe, jak posmarowanie bułki na śniadanie. I jeśli człowiek o słabej psychice istotnie ma już dość, to być może nawet nie czuje strachu, chce tylko zniknąć, zapaść się, uwolnić; byle to wszystko się skończyło. „Nie mam po co żyć!! Więc dlaczego nie?!” Na tyle go stać, ponieważ bardziej niż śmierci boi się życia, TAKIEGO życia. Głupia teza? Nie zaprzeczam.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.

A ta niedziela wciąż jeszcze jest jak film, bardzo tani. Chciałabym napisać, że jak bardzo drogi film, problem w tym, że w bardzo drogich filmach zakończenia są zazwyczaj dramatyczne. Tymczasem tutaj brak dramatu, trzeba uśmiechać się do gości, odpowiadać grzecznie na pytania i wymyślać swoje własne, trzeba zjeść niedzielny obiad, następnie posprzątać po tym obiedzie, nawet jeśli ma się wszystkiego powyżej uszu (były taka sceny w Sylvii), obejrzeć telewizję, w której nie znajdzie się nic interesującego (programy klasy Z), więc lepiej w ogóle nie wciskać przycisku PLAY… i wreszcie można robić to, na co ma się ochotę. Na przykład nawypisywać bzdur i wstawić je do/ za ekran monitora, żeby zobaczyć jak wyglądają za szybą, a potem wyłączyć komputer, ponieważ siedzenie przed nim to też nic ciekawego, a potem… potem trzeba się zastanowić co potem, kiedy zacznie się kolejne potem.
A jeśli mowa o książce Dagny Kurdwanowskiej, postawiłabym jej ocenę bdb. Świetna.

PS: Nieco nudny mój tekst, nieco tandetne powyższe wyrazy, ale skoro to film klasy B… , „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”. Hmm… chyba skończyła mi się czysta. Tak, gdybym zabrała się za inny gatunek, niewykluczone, że wyszłoby lepiej.

(Niestety, nawet z kranu, to dziś nie do końca czysta). 

piątek, 7 września 2012

„Pozwól, że Ci opowiem….” Jorge Bucay


Jak informuje Jorge Bucay, istnieją trzy rodzaje psychoterapii: pierwsza skupia się na przeszłości – pozwala pacjentowi zrozumieć przyczynę gnębiących go zaburzeń; druga na głównym miejscu stawia przyszłość, a jej celem jest poprawienie warunków życia pacjenta; natomiast trzecia dotyczy teraźniejszości, dzięki niej chory ma szansę na pogodzenie się z nurtującym go problemem. Ideałem byłoby połączenie ze sobą wszystkich trzech metod, ponieważ każda z nich jest cząstkowa, każda posiada braki.

Można to zobrazować za pomocą prostego przykładu:

Ania nie ma dwóch zębów u góry, co jest dla niej istną katastrofą.
1. Psychiatra numer 1 zapewne podda Anię hipnozie, nakaże jej przywołać w pamięci wszystkie negatywne wspomnienia, po czym pacjentka przypomni sobie pewną bolesną niedzielę, kiedy to, mając lat 10, spadła ze schodów i… po zębach. „Okej – myśli Ania – wiem, czemu nie mam zębów, tylko co mi z tego?”
2. Psychiatra numer 2, z uśmiechem na ustach, zaleci Ani wstawienie sobie dwóch pięknych jedynek zastępczych. Problem w tym, że Ania, jako osoba nietolerująca jakichkolwiek zmian zachodzących w jej życiu, nie zaakceptuje również dwóch białych ząbków przyczyniających się do bólu dziąseł; i rach-ciach wyrzuci je do śmietnika (to opcja pesymistyczna).
3. Psychiatra numer 3, za pomocą psychiatrycznego młoteczka, wbije Ani do głowy pamiętną formułkę. „Aniu powtarzaj za mną: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAMDWABRAKIWUZĘBIENIU…” – Ania powtórzy, uśmiechając się, żeby dodać sobie otuchy, a psychiatra, widząc jej uśmiech, pomyśli: „Ale, kurczę, ma braki w uzębieniu! O rany! Dobrze, że mnie to nie spotkało, ale jak już się z tym pogodzi, to będzie okej, nawet jeśli inni będą na nią patrzeć nieco podejrzliwie, w końcu te dwa braki to nie powód do dumy”. Po czym głośno powie: „Bardzo dobrze Aniu, a teraz powtarzaj za mną dalej: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, ALE JAKIE TO MA ZNACZENIE, MAM TYLKO DWA BRAKI, INNI MAJĄ INNE BRAKI. Sama Aniu rozumiesz, ty jeszcze nie wiesz, kochana, jakie ludzie mają braki w uzębieniu, jakie problemy. Tarczyca, złamana ręka, niski wzrost, piegi, pryszcze, przechlapane życie, brak pracy, brak ambicji, brak kasy, brak wszystkiego, no na chleb im nie starcza, na fajki nawet, że nie wspomnę o chusteczkach do nosa, niedociśnienie, rak, udar, rany! czy ty Aniu wiesz, co to jest borelioza? Albo zobacz, nadwaga, niedowaga, ciśnienie, nadciśnienie, niedociśnienie, bóle serca, migrena, skoki i spadki tego ciśnienia, kawy pić nie mogą, no!!! Czy ty to sobie wyobrażasz, życie bez kawy??” Ania przytaknie, po czym jakby obudzona z odrętwienia, zamknie otwarte ze zdumienia usta i powie: „Nie, nie wyobrażam sobie. MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU”.

Tak, metodę trzecią zaprezentowałam najbardziej niefachowo. Jednym zdaniem - facet wziął Anię na litość: tyle problemów, pomyśl o innych! A Ania rzecz jasna pomyślała - z lekką przesadą, i machnęła ręką na swoje dwa braki. Właściwie, postąpiła słusznie… Mniej, więcej.

Nieco bardziej przystępnie wszystkie trzy typy psychoterapii zobrazował autor książki za pomocą historyjki znajdującej się na stronie 54., której tu nie przytoczę, ponieważ niektórzy internauci (tzn. ci, którzy właśnie spożywają posiłek) mogliby stracić apetyt. Tak.

W każdym razie Jorge Bucay wybrał trzecią metodę psychoterapeutyczną i zaaplikował ją swojemu pacjentowi Démianowi, dodając do zawartych w książce rozmów, relacji lekarz-pacjent, szereg ciekawych historyjek, które określiłabym mianem łamigłówek – świetnych łamigłówek, może bardziej dydaktycznych niż psychoterapeutycznych. I albo się je zrozumie, albo nie. Mała dawka owych historyjek byłaby doskonałą lekturą obowiązkową dla uczniów podstawówki, i nie tylko, ponieważ zawarte w książce opowiadania uczą logicznego myślenia, mądrości, moralności, uczciwości, dobroci, tego wszystkiego, co większość z nas już dawno wymazała z pamięci, jeśli kiedykolwiek coś takiego w niej istniało. 

A wracając do historyjek, nie mogę nie przytoczyć jednej z nich, zaczynającej się na stronie 71:

Jakiś mężczyzna dzwoni do lekarza rodzinnego.
- Ricardo, to ja, Julián.
- A, cześć! Co powiesz Julián?
- Dzwonię, bo martwię się o Marię.
- A co się z nią dzieje?
- Traci słuch.
- Jak to: traci słuch?
- Tak, naprawdę. Chciałbym, abyś przyszedł ją zbadać.
- Wiesz, głuchota generalnie nie jest sprawą nagłą ani o ostrym przebiegu, przyjdźcie więc w poniedziałek, to ją zbadam.
- Mamy czekać aż do poniedziałku?
- Skąd wiesz, że twoja żona nie słyszy?
- Ponieważ… kiedy ją wołam, nie odpowiada.
- Słuchaj, to pewnie nic groźnego. Może to być zwykły korek. Zróbmy coś takiego: spróbujemy ustalić stopień głuchoty Marii. Gdzie teraz jesteś?
- W sypialni.
- A ona?
- W kuchni.
- W porządku. Zawołaj ją teraz.
- Maaariaaaaa…! Nie, nie słyszy mnie.
- Dobrze, teraz podejdź do drzwi sypialni i krzyknij w stronę korytarza.
- Maaariaaaaa…! Zero reakcji.
- Poczekaj, nie zniechęcaj się. Weź telefon bezprzewodowy i idąc korytarzem, zbliżaj się do niej, wołając ją, a zobaczymy kiedy cię usłyszy.
-  Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Absolutnie nic. Stoję w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, zmywa naczynia i nic nie słyszy. Maaariaaaaa…! Nic a nic.
- Podejdź bliżej.
Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do Marii, kładzie jej rękę na ramieniu i krzyczy prosto do ucha:
- Maariaaaaa…!
Wściekła żona odwraca się do męża i mówi:
- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chceeeeesz?! Zawołałeś mnie chyba z dziesięć razy i dziesięć razy zapytałam cię: „Czego chcesz?” Jesteś coraz bardziej głuchy, nie wiem, czemu nie idziesz do lekarza…

Nie jestem pewna, czy nie pomyliłam liczby literek w wyrazie „Maaariaaaaaa”, ale summa summarum dlaczego właściwie Maria nie poinformowała wcześniej swojego męża, że powinien odwiedzić Ricarda? Zresztą… w dzisiejszych zabieganych czasach, nie ma się czemu dziwić.

Gdyby ktoś przypadkiem potrzebował adresu do dobrego psychoterapeuty, polecam Jorge Bucay'a. Chociaż z tym może być mały kłopot. Nie wiadomo, czy Bucay zna polski. Ale! Żaden problem! Skoro osoba słabosłysząca, słuchając drugiej osoby przez telefon, ani razu nie wypowiedziała słowa: „Proszę?”, „Słucham” lub „Co?”, to jaka trudność w porozumieniu się dwóch osób dobrze słyszących?
(Chociaż z pewnością nieco więcej do powiedzenia na ten temat miałby specjalista od otologii).

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Złe rzeczy się zdarzają" Harry Dolan



Złe rzeczy się zdarzają to skrzętnie utkany, dopięty na ostatni guzik kryminał, w którym każdy szczegół, niczym klocek domina, idealnie pasuje do poprzedniego. Jednak przy lekturze książki nie wystąpiły u mnie objawy, jakie pojawiły się  u Douglasa Prestona czy Jamesa Pattersona. Brak tu tzw. dreszczyku; owego czegoś, co powoduje, że można wczuć się w sytuację do tego stopnia, iż nawet stukająca w okienną szybę gałąź jawi się jako niebezpieczny, zbiegły z więzienia morderca.
  Bohaterowie Złych rzeczy… to przede wszystkim pisarze oraz policjanci, aczkolwiek o wiele bardziej interesująca jest tutaj rola kobiet, które łączy to (a przynajmniej połowę z nich, czyli trzy), że każda koniecznie chce się "zaprzyjaźnić" z głównym bohaterem; i nawet Valerie Calnero, która akurat nie ma najmniejszej ochoty na prawdziwą przyjaźń z Looganem, całuje go na pożegnanie (właściwie nie wiadomo, czy na pożegnanie – ludzie wrogo do siebie nastawieni zazwyczaj się nie całują). Niespotykane zjawisko.
Ale nie to jest najciekawsze. Otóż najbardziej zastanawiający i zarazem najlepszy fragment znalazłam na stronie 173.:

  Mężczyzna, który nazywał siebie Davidem Longanem, często znajdował się na krawędzi, ale nauczył się to dobrze ukrywać. Nie lubił chodzić po mieście nocą, ale kiedy Tom Kristoll poprosił go o łopatę, kupił ją. Miał lęk wysokości, nie chodził na parkingi, ale poszedł z Laurą Kristoll na dach garażu, żeby porozmawiać z nią o Tomie.
  Nie lubił otwartych drzwi, bo sprawiały, że czuł się bezbronny, ale nie lubił też zamkniętych drzwi, bo nie wiedział, co może się za nimi kryć. Kiedy Michael Beccanti zszedł na dół, poszedł umyć twarz, a drzwi do łazienki zostawił na wpół otwarte.
  Nie lubił pochylać się nad umywalką i pryskać twarzy wodą, bo czuł wtedy, że traci kontrolę. Wyobrażał sobie, że ktoś uderza go w tył głowy, że nosem trafia w kran, że zaczyna mu z niego płynąć krew.

Realistycznie rzecz biorąc, David Loogan naczytał się za dużo thrillerów, które zresztą sam redagował, ale ponieważ mamy do czynienia z niezidentyfikowanym typem, ta teza nie wydaje się już tak oczywista. W każdym razie zacytowany powyżej fragment to najbardziej zastanawiający kawałek tekstu i gdyby w podobnym stylu została napisana całość, mogłabym stwierdzić, że to najlepszy kryminał, jaki ostatnio wpadł mi w ręce.
  Akcja przybrała na tempie w końcowych rozdziałach, a w przy rozdziale 39. zaczęłam wyobrażać sobie Henryka Sienkiewicza (w roli Hideaway'a), który z uśmieszkiem na twarzy, bez skrupułów wali opasłym Szekspirowskim tomem w tył głowy Bolesława Prusa (tj. Kristolla) piszącego swój kolejny felieton; a w tle słowa Sienkiewicza:

„Myślałem, że będę musiał się przygotowywać […] , ale to było łatwe. Łatwo było zdać sobie sprawę, że nienawidzę (s. 307) Olka Głowackiego, tych jego felietoników i książek, za którymi wznosił się szereg pochlebców”.
  
Chociaż… może należałoby obsadzić w tych rolach Mickiewicza i Słowackiego? Nie od dziś wiadomo, że nie łączyła ich przyjaźń…
Albo nie, właściwie nie... Żaden z tych ludzi nie dopuściłby do tego, by pod jego nazwiskiem wydawano czyjeś teksty. Poza tym to powinien być raczej twórca kryminałów. Taki jak np. Harry Dolan.
  Żarty żartami, ale jest też pewien pożytek z czytania kryminałów. Otóż dzięki książce Dolana można dowiedzieć się, jak wygląda detektyw:

Spojrzała przez szybę na przednie siedzenie i zobaczyła tam stały zestaw detektywa na czatach – wysoki termos, na wpół zjedzoną kanapkę, złożoną gazetę z wypełnioną krzyżówką. Żadnej broni […] (s. 236).

A mnie się zdawało, że detektywi noszą ciemne okulary, palą jednego papierosa za drugim, mają słuchawki na uszach i są święcie przekonani, że nikt ich nie zauważa.
  Tak. I to by było wszystko.
  Zapomniałam o czymś. Świetna okładka – jedna z tych, które „się zdarzają”. Daje do myślenia.
  Pozostaje tylko jedno pytanie bez odpowiedzi. W jakim celu David Loongan wrzucał niepodpisane koperty ze swoimi opowiadaniami przez okienko wydawnictwa?
 

piątek, 6 lipca 2012

"Epidemie w dawnej Polsce" Szymon Wrzesiński

Bogu dzięki, nie żyjemy w osiemnastym wieku – chciałoby się odetchnąć z ulgą po zapoznaniu się z treścią książki Szymona Wrzesińskiego. Całe szczęście, że minął wiek trzynasty, czternasty, piętnasty, szesnasty i siedemnasty - przesiąknięte ospą, dyzenterią, tyfusem plamistym, czy też groźnie brzmiącą dżumą, zbierającą po drodze tysiące ofiar niczym stada karaluchów porażonych środkiem owadobójczym. Tymczasem przytruchtało dwudzieste stulecie wraz ze swoimi wynalazkami, szczepionkami, badaniami i za jednym zamachem skutecznie odepchnęło na bok spędzające sen z powiek epidemie, kładące do grobów połowy miast i całe wioski.

 A poza tym radzę mieć się na baczności przy lekturze Epidemii w dawnej Polsce. Zapewne niejeden czytelnik ze zbyt wybujałą wyobraźnią, pochłonięty historią dawnych schorzeń, zacznie dopatrywać się na własnej skórze symptomów ospy, dżumy, dyzenterii… tym bardziej jeśli owa zaraza zbierała swego czasu żniwo w jego własnej miejscowości. O cholera… (to nie przekleństwo, to choroba) właśnie zatrzymałam się na stronie setnej. Tak... mogłabym przysiąc, że nie dalej jak parę dni temu zauważyłam u siebie kilka maleńkich guzków, włosy… włosy… wypadają garściami. Trąd… jak nic trąd. Chociaż z drugiej strony to może być ospa. No tak, zdaje się, że w dniu szczepień moi rodzice zapomnieli zaprowadzić mnie do przychodni zdrowia. Jestem niemal pewna, że tam nie trafiłam, nie pamiętam, jak mnie kłuli (nie rodzice oczywiście, ale personel w białych fartuchach), a takie rzeczy się zazwyczaj pamięta. Książeczka zdrowia taka zagryzmolona, że nijak nie można stwierdzić, co w odpowiedniej rubryce nawpisywała odpowiednia pielęgniarka. Pewnie z braku czasu wstrzyknęła podwójną dawkę wrzeszczącemu smarkaczowi, w panice omijając tego mniej wrzeszczącego. Dobra, to jednak może być dżuma, kilka miesięcy temu szczur zagryzł kota, nie! kot zagryzł szczura, a wiadomo, co ten Camus wypisywał. Gorączka przeddżumowa na sto procent. Poza tym istnieje możliwość, że wcześniej, niż należy, uznają mnie za zmarłą. Cytuję:

 Bardzo często nie brano pod uwagę, że choroba mogła wprowadzić człowieka w stan tymczasowej śpiączki albo znacząco spowolnić jego puls. W takich przypadkach przeżywali tylko nieliczni; (biorąc pod uwagę predyspozycje mojego pulsu, raczej nie zaliczyłabym się do owych nielicznych) taki los spotkał dziecko stolarza Grossa z Ryni na Mazurach – podczas dżumy z 1709 r. uznawszy za zmarłe, włożono je do trumny, gdzie spędziło całą noc. W tym samym roku na wozie z trupami umieszczono woźnego z gdańskiego gimnazjum i tylko przez przypadek zauważono, że jest on chory, ale żywy. (Hmm… no, no, nawet zauważyli, że był chory, a wydawałoby się, iż to się rozumie samo przez się - skoro zmarł, to znaczy, skoro mógł umrzeć). Kilkakrotnie za zmarłą od zarazy uznano niejaką Mariannę, usługującą lubelskim grabarzom w 1711 r.: Zostając u kopaczów bez czas niemały, tam chorowałam i trzy razy po mnie zajeżdżali, chcąc mnie wywieźć i żywą zakopać – wyznała później urzędnikom miejskim. (Wiadomo, do trzech razy sztuka, jak im się dwa razy nie udało, to spróbowali jeszcze raz).  

No dobrze, to nie jest śmieszne. Dla zdezorientowanych mam radę: możecie potraktować ten tekst jako przymiarkę do stworzenia komedii dramatycznej, ewentualnie dramatu komediowego na miarę dzieł Szekspira.

Zdaje się, że odrobinkę odbiegłam od tematu, to miała być recenzja. Co zrobić, czasami wychodzi zakalec. Trudno, nic nie poradzę, że czytanie o chorobach dla co niektórych staje się równoznaczne z ich posiadaniem. 
 
Swoją drogą, historia jednak jest pasjonująca.

PS: Nawet jeśli to dżuma… non omnis moriar  (zostawisz po sobie te wredne zarazki).