niedziela, 24 listopada 2013

Niedziela na wykończeniu

Niedziela, jak widać, na wykończeniu, a dwaj panowie przypomnieli mi właśnie, że  podstawową ideą niedzieli (i nie tylko niedzieli) jest odpoczynek.

Pierwszy z nich był bardzo ostrożny, uważał bowiem, że:

Ciężka praca jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ale po co ryzykować? (Ronald Reagan)*

Drugi ujął rzecz nieco ozdobniej:

Lubię słowo „indolencja”. Dzięki niemu moje lenistwo wydaje się czymś niezwykle wyrafinowanym.  (Bern Williams)*

Indolencja… Hmmm, byłam przekonana, że to kobiece imię.

Ale to jeszcze nie koniec. Całkowicie odmiennego zdania był pan nr 3:

Jeśli będziesz przykładnie pracował osiem godzin dziennie, może ci się kiedyś uda zostać kierownikiem i pracować dwanaście. (Robert Lee Frost)*

Zakładam, że pan nr 3 na stanowisko kierownicze nie awansował, ponieważ wówczas nie napisałby czegoś podobnego.


*Cytaty pochodzą z księdzem Twardowskim 2013, Sandomierz 2012, niestety nie pamiętam nurerów stron, a jako że szukanie stron to praca ciężka, nie będę ryzykować.

Chwila… już wiem, kim był Frost. No naprawdę ja nie rozumiem, jak ludzie mogą nie wiedzieć, kim był Frost. Otóż Frost był poetą, a poza tym:
  
„Frost wrócił do Ameryki w 1915, zakupił farmę w miejscowości Frankonia w stanie New Hampshire i rozpoczął karierę pisarską oraz jako nauczyciel i wykładowca. Od 1916 do 1938 roku wykładał język angielski w Amherst College. Zachęcał swoich tworzących studentów do wykorzystywania w poezji dźwięków ludzkiej mowy”.
(źródło:  http://pl.wikipedia.org/wiki/Robert_Frost [dostęp online, który dzisiaj jest? A… 24. tak, 24.11.2013] )


Jedno jest pewne, Frost nie był kierownikiem i zapewne musiał wbijać do głów swoich studentów w kółko te same historyjki... to strasznie żmudna robota. I na 100 % powtarzał im, że jak się nie wezmą do roboty, to nici z ambitnych planów kierowania tymi, którzy podzielają zdanie Williamsa. (Niestety, nie znam profesji Williamsa, ale zakładam, że był indolentem).  




To miała być recenzja, ale z powodów ode mnie niezależnych nie przeczytałam żadnej odpowiedniej książki do zrecenzowania, zresztą nieodpowiedniej też nie. Jak przeczytam, dam znać.    

wtorek, 12 listopada 2013

Bogdan Białek "Prowincje" wydawnictwo Charaktery, Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak

W książce Prowincje Bogdan Białek nie proponuje nam zapoznania się z artykułami dotyczącymi wyłącznie jednego tematu, jak to było w przypadku Cieni i śladów,  nie wskazuje tylko na Kielce – „Kleryków” Żeromskiego, ale obok tego zamieszkiwanego przez dwadzieścia tysięcy osób miasta stawia na ostrzu widelca także inne „prowincje”, do których zaglądał w latach 1990-1993. Te lata nasuwają oczywiste, niezbyt optymistyczne skojarzenia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ówczesną politykę, a taki właśnie tytuł, Polityka, otrzymał  pierwszy rozdział książki.

Głosy mieszkańców Kielc dają do myślenia:

Gdy skończyła się tamta polityczna wojna, niesprawiedliwie podzielono łup. Rycerze Okrągłego Stołu zgarnęli wszystko, dla nich, prostych żołnierzy, nie zostało nic. Sukinsyny żołnierze bezczelnym kopniakiem wpieprzyli swoje armie do jednego worka (s. 26).

Ale słyszy się też inne opinie:

Gdyby raz pan Michnik przeszedł pieszo przez wieś, ale tak powoli, nie spiesząc się, więcej by skorzystał niż na spotkaniu ze swoją elitą. A może by pojął, że chłop nie kocha rządu, który wysyła na niego tankietki (s. 27).

Uważam, że dzisiaj […] jedyną racją stanu jest udzielenie poparcia dla Pana Lecha Wałęsy.

A co słychać w Radomiu, w którym na ustach większości mieszkańców króluje nazwisko Hanny Sucheckiej?

Nie lubię Radomia, bo jest zaściankowy, bez własnej dumy, bez ambicji. […] Województwo stoi w miejscu albo idzie do tyłu (s. 48).

My, w Radomiu, zawsze musimy wyróżnić się czymś niekorzystnym i niemiłym […] (s. 48).

Dlaczego na Śląsku posłowie mogą razem działać na rzecz regionu, zabiegać w Warszawie o interesy województwa, a my, parlamentarzyści radomscy, nie? (s. 48) 

Nie mniej trudna sytuacja w Białymstoku, ale również tu na prowadzenie, (to już 1993 r.) wysuwa się jedno nazwisko:

Włodka [Cimoszewicza – red.] bardzo cenię. My nie zważamy na historyczne różnice (s. 54).

Cimoszewicza można porównać do Stanisława Dubois, młodego chłopaka z PPS, który w latach 30. trafił na te tereny z partyjnego klucza (s. 54).

Natomiast Tarnobrzeg wciąż żyje mocniej od innych miast, mimo że „PRL umarł”.

Jak widać powyższe, wyjęte  z kontekstu zdania niewiele mówią o prawdziwej sytuacji na początku lat 90. W tle szarą barwą zaznaczały się między innymi kampanie wyborcze, o których mowa w artykułach. Białek wraz z Anną Bikont, poza tymi kilkoma przytoczonymi przeze mnie wypowiedziami, przedstawiają bardzo wnikliwy obraz ówczesnej sytuacji, urozmaicając teksty słowami ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, zarówno słowami głównych „aktorów” sceny politycznej, jak i widzów;  bo przecież dla historii, tej bardziej szczegółowej, powinien liczyć się każdy głos zabrany w danej sprawie; a w lawinie wypowiedzi, w gąszczu skarg i zażaleń o wiele prostsza wydaje gra w piłkę nożną: albo trafisz do bramki, albo nie. W polityce rozwiązań jest niezliczona ilość, cały ambaras w tym, że nigdy nie wiadomo, które będzie najlepsze; no i to jest moim zdaniem chyba najtrudniejsza rozgrywka, do której zawodnicy przystępują z własnej woli, jak do prawie każdej gry zresztą.
  
Wobec powyższego najwyższy czas przejść do dziedziny nieco łatwiejszej, czyli do prawa, lecz niestety łatwiejszej jedynie z pozoru. Wydaje się bowiem, że prawo zawsze staje po stronie sprawiedliwości, ale reportaż Bogdana Białka dowodzi, że tę tezę można wrzucić między mity, ponieważ oto przed nami Sandomierz rok 1990, a na sali rozpraw sprawa przeciwko „butikowemu subiektowi”, Januszowi K., oskarżonemu o trzy gwałty. Jaki wyrok? Należy się surowy, ale niestety nie tym razem, ani surowy, ani tym bardziej sprawiedliwy, gdyż nie może być inaczej, jeśli pół miasta traktuje Janusza K. jako tego, któremu podpaść się nie opłaca, ale jak najbardziej wskazane jest udzielenie oskarżonemu pomocy, dla własnego dobra (w tym majątkowego). Historia jak z filmu.
Nieco mniej filmowa okazuje się kolejna sprawa, dotycząca wzrostu przestępczości na skutek bezczynności MO, ale wiadomo… gdy kot śpi, to myszy tango sobie urządzają, choć w tym wypadku nawet kot, utożsamiany przez niektórych z SB, ma swoje racje. Sprawa trzecia z zakresu prawa dotyczy owiec posła Soska.

Można powiedzieć - samo życie, a skoro o życiu mowa, przejdźmy do kolejnego rozdziału, oznaczonego jako Życie właśnie. No i tu już kpin sobie urządzać nie wypada, bo jak tu żartować, kiedy strajk nadciąga w Starachowicach, ludzie nie mają z czego żyć, a żyć trzeba, no i, chcąc nie chcąc, muszą walczyć o swoje. W tym reportażu bardzo zainteresował mnie pewien fragment tekstu:

Kobiety są bardziej konsekwentne, uparte i zawzięte. Zdeterminowane, żeby utrzymać miejsce pracy. […] Zwalniany mężczyzna przyjmuje najczęściej decyzję do wiadomości. Kobiety walczą, chodzą za tym, żeby ją cofnąć. (Tak… mają nadzieję, że niemożliwe stanie się możliwym, czyli nie mają pojęcia, że żyją w realnym świecie). Interweniują w sprawach mężów. (Trudny los zwalniającego owych mężów, bo co można zrobić, kiedy nic zrobić nie można?) Podczas ubiegłorocznego strajku kobiety odsyłały mężów do domów, a same zostawały, mimo że zgodnie ze strajkową instrukcją nie musiały. Nie ufały mężczyznom, że dotrwają (s. 112).

Tak, co prawda, moim zdaniem, wytrwałość nie od płci zależy, ale od pojedynczego człowieka, jednak należałoby się zgodzić, skoro Zbigniew Rafalski, przewodniczący „Solidarności”, tak twierdzi, a co więcej kierownik Biura Pracy Andrzej Sendecki dodaje:

Kobiety są grzeczne, bardziej zdyscyplinowane, przestrzegają obowiązujących przepisów. Mężczyzna nierzadko nawet nie przyjdzie się odnotować, choć grozi to utratą zasiłku (Temu akurat ja się w ogóle nie dziwię, owo odnotowanie polega dzisiaj na złożeniu podpisu - o ile się nie mylę, bo może w artykule dotyczyło nieco innej, podobnej sprawy - oto bezrobotny musi udać się konkretnego dnia do urzędu pracy w celu złożenia jednej małej parafki, a jeżeli nie ma pieniędzy na bilet, skoro bezrobotny, to jakim cudem ma tam dojechać; no chyba rowerem, zakładając, że go posiada  i że jest w stanie przejechać, załóżmy, 20 km, licząc do urzędu i z powrotem. Niektórzy urzędnicy znają się z pewnością na przepisach, ale raczej nie na cenach biletów).   

Zastanawiam się, czy na te opinie odnośnie do kobiet nie miały wpływu owe „interwencje w sprawie mężów”. 


Prowincje nazwałabym wycinkiem z historii Polski, o którym trzeba jednak pamiętać, mimo że obrazy lat 90. coraz bardziej zacierają się w ludzkich wspomnieniach. 

czwartek, 7 listopada 2013

Bogdan Białek "Cienie i ślady", Wydawnictwo Charaktery Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak

Obawiam się, że czytelnikom książki Bogdana Białka Kielce mogą zacząć się kojarzyć, o ile już się nie kojarzą, tylko z antysemityzmem, tej tematyce bowiem poświęcona została znaczna część artykułów, rozmów i przemówień, zamieszczonych w Cieniach i śladach, a konkretnie wydarzeniu z 1946 r., czyli pogromowi kieleckiemu, podczas którego Polacy zabili 42 osoby pochodzenia żydowskiego, lecz winę za zbrodnie przypisywano Sowietom, komunistom, a nawet samym Żydom. Bogdan Białek rysuje przed nami goły obraz historii, obmyty z pozorów, z zatuszowań; a zarazem obraz, który przez lata stanowił temat zakazany, temat, za którego wysuwanie można było zginąć; temat nieporuszany w szkołach, a tym bardziej w kościołach. Atmosfera niewiedzy i beztroski umiejętnie zagłuszała ludzkie sumienia i zapewniała „wybiórczą amnezję”, skutecznie skazującą dawne przykre wydarzenia na nieistnienie. Jednak przeszłość charakteryzuje się tym, że prędzej czy później da o sobie znać; a w tym wypadku powrót do minionych wydarzeń był niezmiernie potrzebny, nie po to, by wskazywać winnych, ale przede wszystkim po to, aby nawiązać polsko-żydowski dialog. Taką okazją stały się Marsze Pamięci i Modlitwy organizowane w Kielcach i już to jedno ważne osiągnięcie powoduje, że  kojarzone często z pogromem Kielce, wypada nazwać miastem polsko-żydowskiego pojednania.

Książka Białka zawiera rozmowy dotyczące wspomnianego wyżej wydarzenia, zamieszczone pierwotnie w prasie, rozmowy, w których uczestniczyli Andrzej Żbikowski, Mirosław Kofta, Barbara Weigl, Sławomir Kapralski, Michał Bilewicz, Jacek Prusak SJ, Jacek Bomba, Bogdan de Barbaro; osoby wyjaśniające powody pogromu, wspominające zachowania Polaków wobec Żydów, rozpatrujące efekt „czarnej owcy”, wskazujące na motywy pogromów na kresach północno-wschodnich, próbujące przybliżyć pojęcie dobra i zła. Owe dyskusje aspirują do miana analizy niemiłej przeszłości, wytyczają nowe pytania, ale też nowe fakty, ponadto pozwalają głębiej zrozumieć istotę samych pogromów, sposób postrzegania człowieka przez drugiego człowieka, szczególnie ten negatywny sposób, gdyż antysemityzm nie zanikł, wystarczy odwołać się do zdarzenia wspomnianego przez autora książki, przenoszącego nas do roku 1981, gdy uczestnicy upamiętnienia ofiar pogromu sprzeciwili się, by przewodniczącym Zarządu Regionu związku „Solidarność” został Żyd, który w rzeczywistości Żydem nie był. Sytuacja absurdalna, wprost niemożliwa do pojęcia, ale tu właśnie, w tym miejscu, głos zabierają uprzedzenia. Niemal z każdego artykułu czy przemówienia Bogdana Białka wyłania się apel o nawiązanie kontaktów polsko-żydowskich, albowiem to, co udało się dotąd dokonać,  to wciąż jedynie początki prawdziwego porozumienia. Trzeba wnieść przeszłą niechlubną historię do szkół, uczyć, jak prawidłowo interpretować sprawy polsko-żydowskie, mówić o nich ludziom młodym w szkołach i w kościołach, przyznawać, że Polska nie może wyłącznie szczycić się sukcesami, ale   m u s i  znać też swoje ciemne strony, zamiast kryć je w zakamarkach i tolerować zło:

Kto toleruje, ten sprzyja i staje się współodpowiedzialny. (słowa Jana Karskiego, cyt. za B. Białkiem, s. 61)

 Za każdym razem, kiedy zastanawiam się nad stosunkiem Polaków do Żydów, staje mi przed oczami  scena z opartego na faktach serialu Boża podszewka, w której znajomy rodziny głównej bohaterki Gieni mówi, że Niemcy wykonali za Polaków dobrą robotę, bo za dużo było Żydów; a ona z oburzeniem odpowiada na to, że Chrystus też był Żydem, a Matka Boska była Żydówką. 
Białek wystarczająco dobrze dokumentuje ów sposób postrzegania mniejszości narodowych, przede wszystkim właśnie Żydów, i jak wskazuje, błędem jest to, że chrześcijanie, a nawet „reprezentanci” Kościoła, zbyt często zapominają, kim jest bliźni:

Zawsze byłem zdania, że nie można bronić wiary i Kościoła, bronić krzyża, waląc tym krzyżem bliźniego po głowie. (s. 51)

To jedno zdanie doskonale naświetla problem antysemityzmu.

Osobną część książki stanowią niezwykle interesujące wywiady z takimi osobami jak m. in. Marek Edelman, Rabin Sacha Pecaric,  Paula Sawicka czy Ryszard Kapuściński oraz bardzo wzruszające Osobiste ćwiczenia z utraty, z utraty osób mogących dla wielu ludzi stanowić autorytet (jak ks. Jan Twardowski, Gustaw Holoubek czy Marek Edelman). Białek opisuje w swoich „nekrologowych” tekstach ostatnie spotkania z nimi, tematy rozmów oraz własne spostrzeżenia i przemyślenia.

Końcowa partia tekstów przybliża obraz samego autora, proponuje odbiorcy zajęcie miejsca po drugiej stronie, z której to nie Białek stawia pytania, ale sam na nie odpowiada; choć nawet pominąwszy tę część publikacji, nie można nie zauważyć, jak ważne stało się dla autora naprawianie świata polskiego, tego naszego małego, niepozornego, a noszącego w sobie ogromną potrzebę ulepszenia.


Cienie i ślady, będące pokłosiem czterdziestoletniej pracy dziennikarza działającego na rzecz pojednania polsko-żydowskiego i pojednania chrześcijańsko-żydowskiego,  to pozycja wydawnicza wypełniona tematami, o których trzeba mówić. Skłania ona czytelnika do przemyśleń, do przyjęcia tych niewygodnych faktów za prawdziwe, zmusza, by spojrzeć na dane problemy natury moralistycznej, psychologicznej, egzystencjalnej z różnych punktów; wysuwa nowe interpretacje pewnych  zjawisk. 

piątek, 1 listopada 2013

I jak tu żyć w Bezprzymiotnikowie?... Ryszard Kapuściński "autoportret reportera" Wydawnictwo Znak, Kraków 2003.


Od dzisiaj mam powód, żeby wierzyć, że dziennikarstwem parają się osoby, którym los szczęścia nie poskąpił, bowiem jak twierdził Marian Brandys „[…] zawód reportera to los wygrany na loterii” (cyt. za R. Kapuściński, s. 64.), mniemam, że na nie loterii fantowej, ale na loterii pomaturalnej, oferującej do wyboru kilka kierunków studiów. No i wybrał Brandys los na loterii, wygrał los Kapuściński (choć był wprawdzie historykiem), ponieważ owa wspaniała dola dotyczy jedynie reporterów z prawdziwego zdarzenia, nie osiadających na laurach, lecz kroczących do przodu, nie biorąc pod uwagę ewentualnych przyszłych skutków. Tak przynajmniej wygląda to z punktu widzenia Ryszarda Kapuścińskiego, pchającego się na te wszystkie wojny, rewolucje, gdzie kule oszczędzają co najwyżej nielicznych, po to tylko, by pokazać Europie wydarzenia, miejsca, ludzi, tj. rzeczy jakby nierealne, postrzegane przez np. przeciętnego Polaka niczym filmy science fiction, owszem istnieją, owszem usłyszy się raz czy dwa razy w życiu o tych walkach, o innych kulturach, o nie roniących łez nędzarzach, ponieważ „nędza nie płacze, nie ma głosu[…]” (s. 23), ale skoro nas to nie dotyczy… A Kapuścińskiego, próbującego wcisnąć się jeszcze do tego zakamarka, gdzie przedostać się za żadne skarby nie da rady, gdzie przejścia brak, bez względu na okoliczności, byle spełnić swoją „misję”, wszystko to dotyczyło aż za bardzo.
 Autoportret reżysera to długi na 137 stron wywiad z Kapuścińskim, poświęcony pracy dziennikarza właśnie, a w przypadku bohatera książki, należałoby uszczegółowić i powiedzieć: wywiad poświęcony pracy korespondenta, a może trafniej: podręcznik napisany przez korespondenta, który zapoznaje nas ze swoimi reporterskimi sekretami, wskazuje reguły warte by się im podporządkować, radzi kim się stawać, w jaki sposób być reporterem dobrym, albowiem złota dewiza Kapuścińskiego głosi, że człowiek zły nie może być dobrym dziennikarzem. W zasadzie niejednoznaczne to określenie, niezmiernie trudno dociec kogo dozwolone jest nazywać dobrym, a kogo złym człowiekiem (z mojego punktu widzenia). Sam  Kapuściński wskazywał natomiast na umiejętność rozumienia drugiego człowieka, na umiejętność słuchania go, umiejętność bezwzględnego wtopienia się w jego warunki bytowania, wskazywał na szacunek jakim należy darzyć każdego rozmówcę; a w takim wypadku podstawą owego dobra jest umiejętność wzbudzenia w sobie jakiejś pokory wobec innych. Summa summarum trzeba posiadać smykałkę do bycia dobrym  (dziennikarzem).
Nie uznaję swojego rozumowania za słuszne, i nawet jeśli rozumiem, co miał na myśli Kapuściński, nie zmienia to faktu, że nie podzieliłabym  ludzi na absolutnie złych i absolutnie dobrych, no… wyjąwszy z tej mojej osobistej klasyfikacji świętych, ale co począć, nie o tym mowa być powinna, bo za chwilę zacznę tutaj rozwlekłe filozoficzne wykłady. I natychmiast należałoby je skończyć, gdyby nie jeszcze jedna rzecz, a czepiam się jak zwykle. Otóż uważał Ryszard Kapuściński, że:

„Ten, kto mówi, że się nie boi kłamie. Boją się wszyscy, nawet jeśli tego nie okazują. Różnice są tylko takie, że jedni potrafią zapanować nad strachem i funkcjonują w miarę normalnie mimo ryzyka śmierci, a inni nie są w stanie tego zrobić.” (s. 34)

Zapewne racja leży po stronie autora cytowanych wyżej słów, tyle że ciągle obsesyjnie nachodzi mnie myśl, iż w wypadku kiedy człowiek zobojętnieje na wszystko, strach go już nie dotyczy i takie odstępstwo małe przyjęłam sobie za prawdopodobne w tym wypadku, choć nie twierdzę, że  słusznie.  Niedoświadczonym nie wypada w zasadzie głosu zabierać, ale zasady czasami trzeba łamać.

Ale ja nie o tym przecież, tylko  o najbardziej chyba w Polsce znanym korespondencie wojennym, zmarłym w 2007 r., który przez 45. lat (licząc od 2003 r.) udawał się do najniebezpieczniejszych rejonów świata, wpajał studentom 8 przykazań prawdziwego reportera,  uczył czym jest etyka dziennikarska, pisał prosto, „bezprzymiotnikowo” i… w tym miejscu nie dałabym sobie głowy uciąć, że nie korzystał Kapuściński w pewnym stopniu z rady Bolesława Prusa:

„W dobrym języku powinno być dużo rzeczowników konkretnych, takich jak: stół, kapelusz, słońce, chłop itd. Liczba czasowników powinna być mniejszą niż połowa rzeczowników. Innymi słowy: na 100 wyrazów powinno być około 35 rzeczowników, około 15 słów, około 10 przymiotników i około (niestety) 40 wyrazów bezwartościowych, tj. zaimków i części mowy nieodmiennych… W każdym razie duszą wszelkiego mówienia i pisania są rzeczowniki i jeszcze raz rzeczowniki – konkretne!”*

Bo 10 przymiotników dozwolonych, to tyle co nic. 

I co ja tu dużo będę pisać o autoportrecie reportera, którego nakłady pewnie już dawno się wyczerpały lub wyczerpują. W każdym razie, jeśli chcecie się uczyć dziennikarstwa, to od Ryszarda Kapuścińskiego, znającego jeden niezaprzeczalny fakt, zgodnie z którym media są w stanie albo człowieka zniszczyć albo wynieść go na piedestał.  

A wracając do tej bezprzymiotnikowości, z mojego punktu widzenia to jest zjawisko absolutnie niemożliwe w literaturze, i nawet gdyby się bardzo postarać, bez przymiotników się nie obędzie, one muszą tam zaistnieć, czy się to komuś podoba czy nie, a takie bezprzymiotnikowe to strasznie sztywne pisanie. (no i proszę – sztywne – już mamy przymiotnik, choć niezamierzony) 

*cyt. za S. Godlewski, L. B. Grzeniewski, H. Markiewicz, Śladami Wokulskiego. Przewodnik literacki po warszawskich realiach „Lalki”, Warszawa 1957, s. 139.

PS. Nie byłby ze mnie zadowolony Prus. Liczba czasowników w powyższym tekście najprawdopodobniej  przekracza dozwolone kryteria, nie lepiej z przymiotnikami, ale! Znalazłam jeden rzeczownik konkretny! pojawiający się kilkakrotnie: „Kapuściński”.
Niestety, Prus by się zmartwił, ale po mordędze, jaką okazało się liczenie wyrazów, uznałam, że nie zastosuję się do zacytowanego wyżej przepisu autora Lalki, dotyczącego stosowania dozwolonej ilości poszczególnych części mowy przez piszącego. Uwzględnianie zasad matematycznych w tekście pachnie nienaturalnością.   

niedziela, 27 października 2013

Z innej beczki / Kalendarz zdzierak (5) + wydarzenia aktualne



Sportu na wesoło (Wpadek  komentatorów) z Kalendarza zdzieraka 2012 ciąg dalszy, źródło pochodzenia wciąż nieznane.

Z 19 sierpnia:

„Czechosłowak, sądząc po sylwetce, lubi sobie wypić Pilsnerka”.

„Zawodnicy uzupełniają przy linii bocznej boiska pierwiastki śladowe”.


Z 21 lutego:

„Zawisza Bydgoszcz to klub, który już nie istnieje, występujący obecnie w IV lidze”.

„Popatrzmy wspólnie z telewizorami, jak koszykarze Zeptera zdobywali mistrzostwo Polski”.

Z 3 grudnia:

„Nie udało się najpierw Sosikowi, który nogą trafił w poprzeczkę, a następnie Nicińskiemu, który głową także trafił… w poprzeczkę”.

Z 5 czerwca:

"A teraz łączymy się z magnetowidem”.

„Jak państwo widzicie, nic nie widać w tej chwili”.

Z 29 maja:

„Bardzo sympatyczny ten Francuz. Kiedy widział, jak obserwuję jego przygotowania, pomachał do mnie”.

Z 8 czerwca:

"Siedzi koło mnie już od czterech lat trener Leszka Branika". 

    
A dziś, jak powszechnie wiadomo, zjawisko długo oczekiwane. Połowa albo i więcej Poznaniaków oraz duża część Polaków z innych regionów Polski pewnie już biegnie, jedzie, maszeruje, truchta, płynie lub leci  na Stadion Lecha (pozostało Wam, Szanowni Kibice, jeszcze około pięciu godzin), celem zobaczenia, czy Legia dołoży Lechowi, czy odwrotnie. R. Rumak uważa, że Lech jest "gotowy, by pokonać i zdominować Legię"; Cessay spodziewa się "twardej walki"; a R. Murawski chce dać "kibicom powody do radości"* (niestety nie potrafię powiedzieć, czy ma na myśli kibiców Lecha, czy kibiców Legii, ponieważ z mojej pozycji - tj. z pozycji osoby niezainteresowanej - każda opcja jest możliwa, jako że nie orientuję się kapitanem jakiego Klubu jest Murawski). 
Mam nadzieję, że tym razem do rękoczynów nie dojdzie i że środki uspokajające, jak i pocieszające okażą się zbędne. Wobec powyższego stawiam więc na remis. 

*informacje pochodzą z pierwszej strony "Głosu Wielkopolskiego" 26- 27.10.2013, nr 251.


wtorek, 22 października 2013

Grzegorz Kwiatkowski, "Radości", Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Poezja Grzegorza Kwiatkowskiego stanowi odpowiednik treści ważnych, acz tutaj są to treści niedługie, ujęte w lakoniczne urywki myśli, prowokujące do niepoprzestawania na ich pobieżnym przejrzeniu i odprawieniu z kwitkiem zatytułowanym „na makulaturę”, ale do postawienia pytania z gatunku pytań niebanalnych, z rodzaju tych, przy formułowaniu których budzi się w nas nieznany instynkt wnikliwych obserwatorów pojedynczych ludzkich egzystencji, pytań na temat losu człowieka. Kwiatkowski stawia przed odbiorcą na pozór proste słowa, zwyczajne opowieści o nie mniej zwyczajnych ludziach, aczkolwiek też o ludziach niezwyczajnych, treści, przy których odbiorze kiełkuje jednak w czytelniku chęć krótkiego chociażby zatrzymania się i zastanowienia się nad losem niedobitków orkiestry narodowej grającej dla drobiu i dla żab (s. 12), nad panem Fryderykiem dostojnie stąpającym po rynku (s. 13), nad   Ernstem Beckerem-Lee – zmarłym tragicznie skoczkiem (s. 8), nad Dorą Drogoj, pozbawioną swojej głowy przez obcięcie.  
Gdzie schowała się pośród odcinanych głów radość, gdzie zapewniła sobie wygodne miejsce? A może ona gra drugie skrzypce, skrzypce szyderczo śmiejące się swoją muzykalnością z ojca odwiedzającego burdel, by nie wykorzystywać rodzonej córki; śmiejące się z okaleczonych, zamordowanych, nad którymi jednak wciąż postępująca jasność zwiastuje nadchodzący przecież zgodnie z harmonogramem dzień, innego harmonogramu wszak nie posiadamy.
Śmierć i ohyda życia, nad którą należy przejść z uniesioną głową, to motywy przewodnie tomiku Kwiatkowskiego, nie ma tu miejsca na egzystencję powitaną i pożegnaną ogromnym uśmiechem, jedynie ciemne sprawki, nie zawsze chowane po kątach, zmarnowani ludzie, ciągnący swoje obowiązkowe życie przemoknięte pesymizmem, i wciąż „trupy”. To słowo pojawia się tak często, aż odnosi się wrażenie, że ów nadmiar pora zastąpić innym, mniej oczywiście kojarzącym się z martwymi, wrzucanymi do piachu ciałami, wyrazem. Czy nie lepiej byłoby właśnie tak:

d e k r e t

prezydent państwa S.
po namowach tysięcy obywateli
wydał dekret
unieważniający śmierć

z dnia na dzień cmentarze zmieniono
w zieleniące się parki
zaś hospicja i szpitale
w przedszkola

stojąc na rynku
jednego z miast państwa S.
przyglądamy się
twarzom mieszkańców:
nie widać na nich strachu
ani śladów po nieprzespanej nocy

na pobliskim murze
ktoś napisał:
niegroźne zachody słońca (s. 11)


Podobnie jak podmiot liryczny w tytułowych Radościach wraca we wspomnieniach do dzieciństwa, by znów chować w czarnej ziemi zdechłe sarny, tak wracać trzeba będzie do tomiku Radości Grzegorza Kwiatkowskiego, bo jedna wizyta to stanowczo za mało. 

piątek, 18 października 2013

Politycy według Toma Blaira

Politycy są jak pieluchy. Powinni być zmieniani często i z tego samego powodu*. 

Tak Tom Blair sportretował słownie masy rządzące i zapewne doskonale pogląd Blaira (niestety nie wiem, kim jest Tom Blair, w Wikipedii człowiek o tym nazwisku to amerykański sportowiec, ale znanych jest jeszcze kilku Tomów Blairów, więc informacji na temat autora cytatu uzupełnić nie mogę)  wytłumaczyć można by jednym starym jak świat (albo i trochę młodszym) zdaniem: Jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził. Ale jeżeli ktokolwiek zna osobę, której nikt nie ma nic do zarzucenia, proszę o informację (osoby z grona rodzinnego nie są brane pod uwagę).





*Kalendarz z księdzem Twardowskim, Sandomierz 2012 (z 28 września).

wtorek, 8 października 2013

Jacek Dehnel "Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu", WAB, Warszawa 2013.

Zapewne zjechałby Jacek Dehnel moją nieprofesjonalną recenzję, gdybym ją rozpoczęła lub zakończyła w taki oto sposób: „myślę, że warto przeczytać tę książkę / nie warto przeczytać tej książki”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, bo to lektura lekka i przyjemna”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, choć nie jest to lektura łatwa”, „myślę, że nie warto przeczytać tej książki, bo sprawia wiele trudności” i „myślę, że nie warto czytać tej książki, chociaż łatwo ją przeczytać” (s. 272) /chociaż ostatnia propozycja jest najbardziej zaskakująca/, tak więc powstrzymam chęci i nie będę kierować się powyższym sposobem myślenia, chociaż… myślę, że słowo „warto” posiada niejedno znaczenia, bo „warto” dla jednego nie oznacza „warto” dla drugiego. Przykładowo, gdybym dowiedziała się o spotkaniu fascynatów broni palnej, dnia tego i tego o godzinie tej i tej w miejscu takim a takim, z pewnością natychmiast zapomniałabym o tej informacji, nawet gdyby w treści ogłoszenia znalazło się słowo „warto”.
W związku w powyższym nie użyję słowa „warto” poniżej.
A poniżej, czyli w tym właśnie miejscu, przyznać muszę, że dysponuje Jacek Dehnel talentem do „przyprawiania” ludzi dobrym humorem, nawet w momencie przypinania łatek temu i owemu (choć istnieje tylko minimalna szansa, że w ten sposób zostanie to odebrane i wcale mnie to nie dziwi), a znalazła się takich "owych" w książce niemała ilość, wobec czego podejrzewam, że polecą gromy na autora ze strony m.in. Tomasza Sobieraja, posłanki Jakubiak, posła Girzyńskiego, Witolda Gadowskiego, czy Wiesny Mond-Kozłowskiej, albo w wersji łagodniejszej - przybędzie pisarzowi wrogów; prześwieca bowiem sarkazm Dehnela na tej felietonowej ścianie, usłanej również innymi tendencjami, nieobijającymi się o krytykę, choć ta niewątpliwie wiedzie prym i podsuwa myśl, że posiada Dehnel predyspozycje do ukazywania rzeczywistości za pomocą karykatur. No i co tu począć, kiedy te błędy ludzkości parającej się czy mówiącej o literaturze tak uwypuklone zostały, że przyćmiły do pewnego stopnia pozostałe tematy zawarte w książce, a tych niemało, gdyż mowa i o starych, nieznanych księgach, i o nowych niemieszczących się już na półkach, i o recenzentach, o spotkaniach w autobusie i na wieczorkach autorskich, o psujących się laptopach, o pisarzach-podglądaczach, o starszych paniach podpierających się Dehnelem przy bezsenności, o poetach-debiutantach łasych na komplementy, o dworkach, w których znani pisarze tracą albo i pożytkują czas dyskutując, leniuchując, pracując, a ponad wszystko korzystając z atrakcyjnego zaproszenia, no i wyjeżdża sobie taki gość uwielbiany w świecie literackim na, nazwijmy to, darmowe wakacje, najczęściej na odległą farmę (nie, nic z tych rzeczy, to z pracą na roli nie  ma nic wspólnego), i mieszka sobie z kolegami po fachu, z koleżankami po fachu (przypomniała mi się piosenka Jesteśmy na wczasach i panna Krysia – ta z turnusu, bo to w istocie z turnusem się kojarzy), miło czas spędza, wielu nowinek ze świata pisarskiego się dowiaduje, tak więc żaden szmatławiec (choć takiego o pisarzach i tak raczej nie nabędzie) nie jest mu potrzebny, gdy plotki wprost z pierwszej ręki, jak np. nowinka o misery books, choć niewątpliwie to już nieco inny zakres tematyczny, niezbyt związany z rewelacjami ze sfery literatów; a poza tym nasz słynny pisarz pracuje i odpoczywa.

Jaka teza po zapoznaniu się z Młodszym księgowym? Otóż taka, że kiedy dobry felietonista nie ma o czym pisać, to pisze o byle czym, a i tak znajdą się zainteresowani, tym bardziej jeśli ów piszący jest znany w literackim światku.

Ale jako że „miarą jakości literatury jest częstotliwość występowania takich urywków, które zmuszają nas do porzucenia na chwilę lektury” (s. 248), przyznać muszę, że lekturę porzucałam kilkakrotnie, choć nie tyle z powodu wspomnianych urywków, ile raczej z powodu braku skupienia, do którego nie przyczyniła się nuda ziejąca z książki, bo takiej tu nie dostrzegłam (ale w rzeczy samej kilka tekstów nie wzbudziło mojego zainteresowania, a parę wręcz odwrotnie), lecz dlatego, że czytając felietony za jednym zamachem, niewiele się z nich wynosi, z tego względu że przytłoczenie informacjami strasznie męczy, dlatego radzę czytać książkę z przerwami, najlepiej przynajmniej jednodniowymi.

A co do tekstów, które znacznie poprawiają humor, polecam jeden z rozdziałów, tj. Wyznania amerykańskiego hodowcy drobiu, gdzie znajdziemy taki urywek:

Kurę zresztą wprowadza autor genealogicznie niemal od bram (zatrzaśniętych już) biblijnego raju, pisząc że <<najstarszy syn Janeta zwany był Gomer, co oznacza koguta i że ze sporą dozą prawdopodobieństwa można podnosić pogląd, że udomowienie kur zbiegło się z hodowlą owiec przez Abla.>> Czyli do Arki weszły już udomowione, uff  (s.164).


No tak, bardzo ciekawa informacja, fragmentu o reputacji kurnika cytować nie będę, ale przyznać trzeba, że przywołany w tekście amerykański hodowca drobiu znał się na rzeczy (z zakresu kur, kurników i kogutów oczywiście). 

poniedziałek, 30 września 2013

"Yodok stories" reż. Andrzej Fidyk, 2008








Po obejrzeniu filmu dokumentalnego Yodok stories, w reżyserii Andrzeja Fidyka, poświęconemu obozom koncentracyjnym w Korei Północnej, mam tylko jedno zdanie do napisania:

Wiem już, co czuł Czesław Miłosz, kiedy tworzył Campo di Fiori, co czuł być może także potem i przedtem.

[...] Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta,
że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.*



Ale zacytuję jeszcze bardzo ważne słowa reżysera filmu:

„Zaczęło się od tego, że miałem zrobić dokument o północnokoreańskich obozach koncentracyjnych, ale nie wiedziałem jak. Przecież tam nie można wejść i filmować. Zresztą po filmie „Defilada”, który zrobiłem w 1988 roku, do Korei Północnej już bym nie wjechał. Wiedziałem, że jest kilka osób, którym udało się z obozów wydostać i uciec do Korei Południowej. Ale oprócz nich trzeba coś pokazać. Wymyśliłem, że to może być spektakl, w którym oni wystąpią. Pojechałem do Seulu, żeby znaleźć wykształconego w Korei Północnej reżysera. Tak znalazłem Jung Sung Sana."**




sobota, 28 września 2013

Na ostatniej stronie "Dziennika" Gombrowicza

Witold Gombrowicz, "Dziennik 1953-1956", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.


Nadęty jak balon, który lada moment pęknie, jeśli nie upuści z siebie powietrza; jeśli nie zaprzestanie postrzegania siebie samego jako istoty najmądrzejszej, tylko czy na pewno? Czy to moje pierwsze niepochlebne wrażenie mnie nie zmyliło, bo gdzieś tam w balonowym powietrzu tkwi jakaś niepewność jednak, coś ukrytego, odsłania się momentami Gombrowicz bardzo mocno, a owo coś wydające się egocentryzmem może stanowić tylko nasiąkniętą krytyką otoczkę elementu niewidocznego; zamaskowanie czegoś. Zdaje się pełnić pisarz funkcję arbitra, nauczyciela piętnującego obecną mu Polskę, wytaczającego nowe szlaki w banalnej kulturze, propagującego wyzbycie się zachwytów dla Mickiewicza, rezygnację z wzorowania się na autorze Pana Tadeusza,  znalezienie własnej, dającej siłę odrębności wobec Europy.
Sam artysta przyznaje, że jego „ja” tętni w centrum jego istnienia i ten widok rozpościera się przed czytelnikiem z całą mocą, wybielając sprawy drugoplanowe, choć nie mniej ważne. Słowami kpiącymi, nieco obraźliwymi dla tego i owego wplata pisarz relacje z dni codziennych, ze spotkań mniej i bardziej udanych, opowiada o towarzystwie salonowym, o tym, jak wzbudza zainteresowanie swoimi poglądami, podając się za hrabiego, pisze o tym, jak nazwano go wyrodkiem, wspomina o żółtych butach, o kobietach, których piękno, będące ich powołaniem, mija wraz z zawarciem związku małżeńskiego, o krytykach recenzujących jego twory niezrozumiale, a z ich opinii nic nie wynika, o poetach wreszcie:

[…] Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pewne zadośćuczynienie i sto razy powiem – że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nie mam nic przeciwko temu)  (s. 88).

Zna otoczenie intelektualistę Gombrowicza, niewątpliwie intelektualistę wysokiej marki, acz kontrowersyjnego, dlatego lepiej nie dopuszczać go do wyższych stanowisk, bo on jakby gardzi uprzejmością, jest przeciwny owijaniu spraw w bawełnę i poprzestawaniu na miłych, niedocierających do sedna wypowiedziach, tam bowiem, w tamtym świecie ogół Polaków gra w teatrze wyuczone role – czyli swój pobyt w formie.
Ale nie tylko krytycyzm wyłania się z Dziennika, […] można bowiem tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale (s. 93). No i do kogo tu przyrównać autora tych słów, do Poego, Gogola…? Ale nasz wymagający autor ceni także Miłosza i wychwala Sienkiewicza, jak żadnego innego pisarza, choć umiejętnie rozprawia się z innymi  reprezentantami pozytywizmu czy romantyzmu:

Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet przerażony Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego. We wszystkim co pisze słyszy się: – Ja jestem Przybyszewski! Jestem demonem! Jestem objawiciel! (s. 245)

Ale czy to nie przypadkiem Gombrowicz jest przygnieciony Gombrowiczem, bo jego samego najwięcej w jego dziełach, bo dominuje jego nieodłączne wyzwolenie z formy.       
Choć wydaje mi się, że wyczuwalna tu wyższość nie jest czymś wrodzonym, i to raczej może nie poczucie wyższości, ale replika na otaczające go, może nieszczęśliwe życie, a chcąc wyjść z twarzą z tej rutyny, nabrał Gombrowicz rysów pyszałka niewiele robiącego sobie z opinii otoczenia.
Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy (s. 92)  – odpowiada Gombrowicz, gdy Miłosz lęka się zbytniego oddalenia się od Historii.
I ten, u którego właśnie słowa stanowią najwyższą siłę, sam obija się o niezrozumienie, podobnie jak geniusz innych wielkich pisarzy, podczas gdy tłum chce prosto i jasno, z pominięciem słów nieużywanych w życiu codziennym.
Jeśli Gombrowicz bierze na ostrze noża jakiekolwiek dzieło, to jest w stanie zmiażdżyć je niczym robaka, ale przedtem pochodzi obok niego, poobserwuje, chociaż… zważywszy, że Gombrowicz był uczulony na cierpienie zwierząt, może powinnam zahaczyć o coś innego niż robak. 

Już o tym wspomniałam, zdaje się, ale napiszę po raz drugi. Dziennik 1953-1956 plasuje się dla mnie na pierwszym miejscu, jeśli mowa o dziełach Gombrowicza, przed Ferdydurke, Pornografią, Trans-Atlantykiem i Opętanymi, z tego względu że zawiera bardzo ważne treści, sięgające w głąb człowieka, z tego też względu że autor zaprasza czytelnika na przesiąknięty humorem spektakl o własnym życiu, łącząc tematy codzienności z problemami wyższej materii.

I jeszcze jeden ważny cytat:

Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne (s. 153).

niedziela, 22 września 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne / Odezwa do dyskutantów


                                                                            Niniejszym zamieszczam odezwę w wykonaniu Gombrowicza, skierowaną do dyskutantów, a ja jako przeważnie niedyskutująca (co najwyżej w Internecie, za pomocą słowa pisanego i tylko wówczas, gdy się z czymś absolutnie nie zgadzam, choć przyznam, czasami żałuję, że wyraziłam sprzeciw, bo być może tylko całkiem niechcący nadepnęłam komuś na odcisk i nic więcej z tego nie wynikło) naprawdę podziwiam osoby, którym natura nie poskąpiła umiejętności prowadzenia dyskusji.
Oto   i odezwa:

Pragnę zastanowić się z Wami nad tą sprawą, gdyż z przykrością widzę, że dyskusja należy do tych zjawisk w kulturze, które na ogół nie przynoszą nam nic prócz upokorzenia, które nazwałbym „dyskwalifikującym”. Pomyślmy, skąd się bierze ten jad hańby, którym nas poi dyskusja. Zabieramy się do niej sądząc, że ma wyświetlić, kto ma rację i jaka jest prawda – wobec czego primo określamy temat, secundo ustalamy pojęcia, tertio dbamy o ścisłość wysłowienia i quarto o logikę wywodu. Po czym wytwarza się wieża Babel, mętlik, chaos słów i prawda tonie gadaninie.
[…] Jeżeli powiedziałem, że dyskusja należy o zjawisk „dyskwalifikujących”, to oczywiście mam na myśli tylko dyskusje dotyczące spraw wzniosłych i oderwanych, nikt bowiem nie narazi się na wstyd ani na śmieszność, rozprawiając na temat przyrządzenia zupy kartoflanej. Lecz śmieszność jest następstwem nie tylko tego, iż dyskusja nie może sprostać swojemu zadaniu – rodzi się ona stąd przede wszystkim, że my sami dopuszczamy się pewnej mistyfikacji, która właśnie staje się tym bardziej drastyczna im większa jest waga tematu. Mianowicie udajemy przed innymi i przed sobą, że idzie nam o prawdę, gdy w rzeczywistości prawda jest jedynie pretekstem do naszego osobistego wyżycia się w dyskusji, dla naszej,  krótko mówiąc, przyjemności. Gdy gracie w tenis, nie usiłujcie wmówić w nikogo, że idzie wam o coś innego poza grą – ale, gdy przerzucacie się argumentami, nie chcecie przyznać, że prawda, wiara, światopogląd, ideał, ludzkość albo sztuka stały się piłką, i w gruncie rzeczy ważne jest tylko kto kogo pokona, kto zabłyśnie, kto się wykaże w owym starciu, tak mile zapełniającym południe.
Czy więc Dyskusja służy Prawdzie, czy Prawda – Dyskusji?

(W. Gombrowicz, List do członków Klubu Dyskusyjnego w Los Angeles [w:] Dziennik 1953-1956, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 114-115)

I sprzeciwić się Gombrowiczowskiej wypowiedzi do pewnego stopnia nie można, ale zapomina pisarz, że dyskusja jest jedną z podstaw stosunków międzyludzkich, jedną  z form dialogu, niezbędną w świecie.

Tak się wczoraj zastanawiałam nad pewną podsuniętą mi myślą, według której na poznanie prawdy o dyskutowanej rzeczy decydujący wpływ może mieć wypowiedź jakiegoś autorytetu – a konkretnie został polecony mi autorytet w postaci najlepiej jakiegoś profesora. No cóż, niestety nie zgadzam się z tak postawioną sprawą, bo nawet człowiek o tytule profesora, posiadający dyplom uprawniający go do wykonywania określonego zawodu, kształtujący młode, niedouczone umysły, a niechby i uznawany za autorytet, nie zmusi mnie do przejęcia swojego sposobu postrzegania danej sprawy, jeśli ja mam o owej rzeczy zupełnie inne zdanie. Tyle odnośnie do autorytetu. Ale podam jeszcze przykład, oto nasz wieszcz narodowy, Mickiewicz, swego czasu  wykładowca na College de France, zwolniony z tegoż stanowiska za poglądy jakie głosił, a wiążące się z naukami Andrzeja Towiańskiego – twórcy sekty, która najwyższym kultem darzyła Napoleona. I gdyby Mickiewicz zaczął owe założenia, odwołujące się do Napoleona, wpajać słuchaczom na uczelni, to zastanawiam się, jaka część młodzieży istotnie by mu uwierzyła i również zaczęła czcić Napoleona niczym samego Boga, i jakie przyniosłoby to skutki, a jaka część uznałaby, że Mickiewicz postradał zmysły. To dowodzi tylko tyle, że nie ma ludzi nieomylnych.

Cóż, dystans do samego siebie przede wszystkim, ale też do innych.
Zgadzać się z każdą rzeczą, jaką się usłyszy, to taktyka dziecka.

No i, chcąc nie chcąc, sama wdałam się w dyskusję - w zjawisko zdaniem autora Ferdydurke upokarzające, w dyskusję sama z sobą.  

A na zakończenie dowód, że to co ma początek w jednym miejscu, niekiedy również w tym samym miejscu może mieć swój koniec:

MOŻE JUTRO TA DAMA SAMA DA TORTU JEŻOM.


Instrukcja: Czytaj od początku do końca, a potem od końca do początku.   

czwartek, 19 września 2013

Z innej beczki / Kalendarz zdzierak (5)






Sportu na wesoło (Wpadek komentatorów) z Kalendarza zdzieraka 2012 ciąg dalszy, choć nadal nie znam źródła pochodzenia, ale szkoda by było, żeby przeczytali je tylko posiadacze wspomnianego tu kalendarza, więc cytuję.







Z 7 lutego:

„Kibiców szwedzkich nie ma zbyt dużo, ale za to nie grzeszą urodą".
„Zawodnik numer 7 to Irlandczyk. Wskazuje na to kolor jego włosów”.

"Veron złapał się za włosy, a właściwie to nie miał się za co złapać, bo jest łysy”.

„Mówię Samprasowi żeby mocniej liftował piłkę. Ale on mnie nie słucha. Ale jak ma mnie słuchać, skoro mnie nie słyszy”.
(Cóż, sportowi zapaleńcy czasem kompletnie zapominają, że nie znajdują się na boisku, tylko w fotelu. Myślę, że badania na temat zachowań ludzkich podczas rozgrywek sportowych pozwoliłyby na wskazanie, jakie emocje i zachowania wywołuje zwyczajny sport, z którym oglądający go w ogóle związany swoją osobą nie jest, a jednak ten element życia staje się dla niego ważniejszy niż cokolwiek innego).

Z 6 listopada:

„Dostałem sygnał z Warszawy, że mają już Państwo obraz, więc możemy spokojnie we dwójkę oglądać mecz”.

„Teraz pokażemy bramki z tego meczu dla tych, którzy widzieli, ale myślę, że chętnie obejrzą je jeszcze ci, którzy nie widzieli”.


„Niemcy opierają swoje szanse na iluzorycznych argumentach, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie”.   

wtorek, 17 września 2013

Na 64. stronie "Dziennika" Witolda Gombrowicza

Czytam Dziennik 1953-1956 Witolda Gombrowicza i obawiam się, że zanim dojadę do końca, zanim przebrnę przez te wszystkie ważne dla pisarza, ważkie dla literaturoznawców i czytelników myśli, a jestem na stronie 64., inicjującej piątkowe zapiski, nie zostanie mi nic z niebagatelnego dzieła, zapomnę o wszystkim, co przeczytałam, choć nie mogę zaprzeczyć, że to rzecz niezmiernie interesująca, ale może już dziś nie tak ciekawa jak nowe odkrycie autorstwa Gombrowicza, czyli Kronos, o którym bardzo zajmujący artykuł autorstwa Małgorzaty Niemczyńskiej: Gombrowicz. Tajny przez poufny, znalazł się w ostatnim numerze „Książek. Magazynu do Czytania” (nr 2, 2013). Kronos, czyli książkowy hit roku. A wracając do rozważań pisarza z lat 1953-1956, jak na razie ważną stała się dla mnie jedna myśl, jeden rozdział jednego dnia spośród następujących po sobie siedmiu dni tygodnia – ponieważ Gombrowicz opatruje kolejne fragmenty ujętego w całość Dziennika za pomocą nazw dni właśnie,  pomijając daty – poświęcony Polakom, którzy tak namiętnie chlubią się tym, że „posiadali” Mickiewicza, Szopena „posiadali” czy inną wielką osobowość, a sami dla siebie jakby nic nie znaczyli, nie znaczą, nie umieją ruszyć nowym szlakiem, pomijają swoją wartość, umiejąc wspierać się co najwyżej na wymienianiu minionych potęg polskiego narodu, i nie wiem, czy to źle, czy dobrze, i roztrząsać tego nie mam zamiaru, choć fakt pozostaje faktem, nie można zaprzeczyć twierdzeniom pisarza, a na pewno nie można byłoby zaprzeczyć, opierając się na przeszłości. Ale u Gombrowicza ów problem istnieje wciąż, owo postrzeganie wartości człowieka, wartości Polaka przede wszystkim, wiążąc się z „upupieniem”, z wsadzeniem ciała we właściwą formę, ulepieniem człowieka na odpowiednią modłę. I to się po trosze, jak wskazują badacze, zauważa pewnie we wszystkich dziełach, których nie cenię tak, jak być może powinnam, na pewno nie przeczytałabym po raz drugi Trans-Atlantyku, na pewno nie Ferdydurke, może Pornografię, choć raczej też nie, może Opętanych..., nie, Opętanych z pewnością nie, zakończenie wydało mi się wprost bezsensowne, wypadło z rytmu poprzednich treści, odebrało jakby sens tej poniekąd uważanej za powieść dla kucharek książce, do której nie przyznawał się pisarz przez wiele lat. Oto ręcznik, zawierający nieziemskie moce, nagle staje się zwyczajnym przedmiotem poruszanym dzięki jakiemuś naturalnemu, choć nie pamiętam nawet czy wyjaśnionemu zjawisku.
Tak więc siedzę z nosem w książce na stronie 64. i jestem niemal pewna, że za kilka dni nic z owych stron poza kilkoma ważnymi (dla mnie) sprawami pamiętać nie będę, więc może poza tą, że Gombrowicz czytał prasę literacką i nieźle go podminował np. artykuł Stanisława Mackiewicza, wskazujący, iż Zniewolony umysł to tekst historyczno-ekonomiczno-filozoficzny, którego autorowi brak „podstaw wiedzy i nauki”; nie mniej zdenerwowania ujawnia Gombrowicz, czytając recenzję na temat własnego dzieła, z której nic konkretnego nie wynika; a o jego Trans-Atlantyku piszą tylko tyle, że niecenzuralne słowo zostało w nim użyte.

Tyle na temat Dziennika, który leżał na mojej półce od pół roku, o ile nie dłużej.
Cdn. Jeśli nastąpi. Nie wiem, z czego to wynika, ale jakikolwiek dziennik czy pamiętnik, czy zbiór listów wezmę do ręki, w połowie mam dość czytania. Mam nadzieję, że tak nie będzie i tym razem.     

sobota, 14 września 2013

William Wharton "Wieści", Zysk i S-ka, Poznań 1994.

Święta Bożego Narodzenia trwają u Wiliama Whartona przez 251 stron, pomijając wstawki z przeszłości, wspomniane przez poszczególnych bohaterów. Ale to niecodzienne święto, niecodzienne, ponieważ ciągnące się tak długo, mimo że tylko kilka dni, staje się nie lada wyzwaniem dla głównego bohatera - Willa, który musi podołać nie tylko wszelkim czynnościom niezbędnym do odpowiedniego przeżycia wyjątkowego zimowego czasu, ale przede wszystkim musi zmierzyć się z obowiązkami ojcowskimi, gdyż na święta zjeżdża trójka jego dorosłych latorośli, nie licząc żony i czwartej latorośli, jednym słowem cała rodzina ma zjawić się w komplecie, by znów, po wielu latach razem spędzić Boże Narodzenie. Kto jednak myśli, że powieść ogranicza się do sytuacji związanych z świątecznymi obrzędami, jest w błędzie, narracja bowiem bardziej niż skupieniem się świętach jest zapiskiem przeżyć  bohaterów, a przede wszystkim zapiskiem kolejnych myśli Willa, ekscentryka, natchnionego filozofa, obawiającego się rozstania z żoną, mimo że lawiną nadciąga ich 35. rocznica ślubu. Co jednak najważniejsze, to sposób działania Willa, który przypomina pracę chirurga konsekwentnie, powoli wykonującego następujące po sobie czynności, urastające w jego oczach do niebagatelnych rozmiarów; samo zawieszenie świeczek na choince staje się dla niego niemal sprawą życia i śmierci. Zachowanie Willa wydaje się nieco dziecinne, momentami denerwujące lub komiczne, a kiedy do głosu dochodzi narracja pozostałych członków rodziny, zaczyna robić się coraz ciekawiej, zważywszy, iż nowi bohaterowie odkrywają przed czytelnikami to, jak postrzegają jedną z najbliższych im osób.

W książce Whartona nie sposób nie zauważyć doskonałego kreślenia charakterów nie tylko Willa, ale też pozostałych bohaterów. Pisarz sunie po papierze słowami nie gorzej niż dobry malarz farbą po ścianie, wprowadzając czytelnika w miłą zimową atmosferę, powiewającą zapachem świątecznych pierników, czy też widokiem śniegu padającego za oknem młyna, w którym rodzina Willa spędza święta.

Chyba za szybko sięgnęłam po tę książkę; zbita bombka na okładce powinna być sygnałem ostrzegawczym, że na choinkowe ozdoby jeszcze nie czas, i zapewne o wiele przyjemniej czytałoby się tę powieść w grudniu, ale ta mała niedogodność nie stanowiła aż tak wielkiego problemu, by trzeba było odłożyć książkę i poczekać na nią do świąt.

Może warto przytoczyć przekonywujące słowa „London Evening Standard”:
„Sądzę, że Wharton jest jedynym współczesnym pisarzem, który trafia wprost do czytelniczych serc i przyspiesza ich bicie, szczególnie w tej subtelnej, misternie skonstruowanej powieści”.

Nawet bym się zgodziła, to znaczy chciałabym się zgodzić, ale w moim wypadku serce raczej nieco zwolniło dzięki wciągającej atmosferze, choć nie zaprzeczę, iż paru czytelnikom istotnie serce mogłoby przyspieszyć ze zdenerwowania, gdyby mieli dość monotonnego nawijania, że się tak wyrażę, Willa. I nie jestem pewna, czy Wharton jest jedynym współczesnym pisarzem trafiającym wprost do serc czytelników, ponieważ nie znam wszystkich twórców świata i wszystkich ich dzieł, ale niewątpliwie jego powieść jest dowodem niebywałego kunsztu pisarskiego.

Nieco zdziwiły mnie co niektóre dialogi, szczególnie z udziałem Lor, w których przeważają niezliczone zachwyty i uprzejmości, jak gdyby bohaterka używała słów na pokaz, choć być może owa sztuczność, którą tu wyczuwam, jest osobliwym stylem bycia postaci lub może za jej pomocą Lor maskuje swój sekret, a w tym wypadku autor, co niewykluczone, wprowadził ją celowo.    


W każdym razie radzę poczekać z lekturą do przedwigilijnego czasu, zważywszy, że opowieści z śniegiem w tle są jak najbardziej wskazane właśnie zimową porą (o czym zresztą świadczy Kelvin sam w domu emitowany w telewizji rokrocznie w okresie świątecznym, bo przecież wtedy ogląda się go najprzyjemniej, choć ten powtarzający się rytuał już od dawna obija się o nudę). 

wtorek, 10 września 2013

"Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia"

UWAGA! Tekst pisany w godzinach,gdy umysł nie pracuje na pełnych obrotach (jak każdy zresztą), może zawierać błędy logiczne i inne.   

Wisława Szymborska, Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2004.

Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia – wlecze się za mną to zdanie od kilku dni, jeśli powiem, że spać nie daje, będzie to jawna przesada, ale jakoś tak bezceremonialnie nie pozwala sobie na wyjście z mojej pamięci. A od kilku dni dlatego, że przeczytałam ten być może nie wszystkim znany wers w książce do języka polskiego dla klasy pierwszej gimnazjum; nazwy i autora nie przytoczę, bo wpierw musiałabym poprosić pewną młodą osóbkę o pożyczenie na chwil kilka książki, a jako że młoda osóbka tymczasowo wybyła, więc nie poproszę. Ale pomyślmy lepiej o myszołowie, a właściwie o całym pierwszym wersie, pochodzącym z wiersza Wisławy Szymborskiej Pochwała złego o sobie mniemania.

Bo to jest niezmiernie ciekawe, że można przeczytać ten lakoniczny fragmencik na wiele różnych sposobów. Po pierwsze stawiając na pierwszym miejscu zwierzątko, czyli ptaka, który istotnie swoją dumnie uniesioną głową zdaje się głosić, iż w rzeczy samej nic do zarzucenia sobie nie ma, (a niech to, znowu latają mi literki, bo obok myszki komputerowej jeszcze ten nachalny panel dotykowy, tak to się nazywa, o ile się nie mylę, włączył się i wyłączyć nie da rady) tyle że myszy łowi, a to już natura myszołowów, które prawdopodobnie dla tępienia myszy na świat przyszły, a właściwie przyleciały. W każdym razie jeśli postać myszołowa wysuniemy na plan pierwszy, wówczas przeczytamy zdanie tak:
MYSZOŁÓW nie ma sobie nic do zarzucenia.
Jeśli natomiast postawimy nacisk na fakt, że dostojny ptak istotnie nie ma sobie nic do zarzucenia, trzeba by napisać ów ciekawy fragmencik w ten sposób:
Myszołów nie ma sobie NIC do zarzucenia.
Jeżeli w końcu chcemy uwypuklić rozważania myszołowa, tj. jego własny do siebie stosunek, napiszemy:
Myszołów nie ma SOBIE nic do zarzucenia.

Tak więc sposób odczytywania wiersza mamy za sobą, to znaczy ja mam za sobą, bo każdy aktor pewnie czytałby tą linijkę po sto razy i jeszcze nie byłoby mu dość, ale mnie starczy, dzięki Bogu aktorką nie jestem. Analiza wiersza się nie odbędzie, ale jeśli kogoś to interesuje, polecam odpowiednią stronę internetową tudzież odpowiednie materiały książkowe, którymi niestety w tej chwili nie dysponuję. Jedno jest pewne – wszystko wyjaśnia tytuł i tego trzymać się trzeba (a to kto napisał? A mniejsza z tym).

(Tak mówiąc w nawiasie, to kompletnie dzisiaj nie wiem, co ja tu dzisiaj wypisuję.)
No i tak sobie układam po cichu, jak też ten wers powinno się najlepiej przeczytać, aż przyszły mi do głowy inne wiersze znanej noblistki, najpierw ten z ósmej klasy szkoły podstawowej, zawarty w książce Kazimierza Krajewskiego Język polski 8. Echo z dna serca. Warszawa 1992.: Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, który swego czasu obrany został za temat przewodni naszej lekcji języka polskiego, i po chyba raz pierwszy rzeczywiście zainteresowała mnie jakaś poetka (pominąwszy Kochanowskiego, choć może Kochanowski był później), a której zdjęcie widniało na poprzedniej stronie, i przyglądając mu się, zaczęłam się zastanawiać nie tak bardzo nad Szymborską, ale nad Ludwiką Wawrzyńską (do dziś pojęcia nie mam, kim była owa niewiasta, wiem tylko, że zginęła, ratując płonące dzieci, o czym dowiedziałam się dzięki przypisowi umieszczonemu obok wiersza), bo w tym momencie wiersz zajął pierwsze miejsce, a spalona pani nauczycielka żadnego właściwie, jako że nieżyjąca, może tylko to jedno należne jej miejsce w wersach czytanych tamtego dnia. Niemniej na początku była Minuta ciszy…, potem wersy wyszarpywane głosem Mannam: Nic dwa razy, następnie Portret kobiecy, przy okazji oglądania serialu Zaginiona; Portret kobiecy dedykowany matce przez syna - pracownika radia, radia nieinteresującego zabieganej matki człowieka prowadzącego audycję radiową, Portret… słyszany w eterze, którego to Portretu... szukałam bardzo długo i w końcu wpadłam na trop, o którym wiedzieli już pewnie wszyscy co
                                             […] lubią poezję
                                             Niektórzy –
                                             Czyli nie wszyscy.
                                             Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość.
                                             Nie licząc szkół, gdzie się musi
                                              i samych poetów,
                                              będzie tych osób chyba dwie na tysiąc.
                                                                             
                                                                                      (s. 289, Niektórzy lubią poezję)

Czyli wiedzieli o tym, że to wiersz kobiety "poznanej" przeze mnie w klasie ósmej, na lekcji języka polskiego, siedząc w ławce pierwszej, w rzędzie środkowym i słuchając pytania polonistki: czy odważylibyście się skoczyć w ogień, jako temat pracy; jasne, dlaczego nie, tylko najpierw trzeba by ten ogień zobaczyć, a potem powiedzieć: jasne.
Następnie był Pokój samobójcy i Kot w pustym mieszkaniu, i pytanie: Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? Może do tego myszołowu? Myszołowa? Jak to się pisze, nie jestem pewna i nie chce mi się sprawdzać. Więc dokąd biegnie? Może do tego myszołowa właśnie, o którym przeczytałam kilka dni temu.

Podobno ludzie, którzy nie lubią kotów, w poprzednim wcieleniu byli myszami, jak przeczytałam kiedyś gdzieś, jeśli ktoś wierzy w reinkarnację, toteż ludzie nielubiący myszołowów w poprzednim wcieleniu musieli być również myszami.


A na obwolucie okładki Wiersze wybrane poetka paląca namiętnie papierosa nad filiżanką ciemnej kawy. O ile to kawa. 


Wydanie zawiera najważniejsze wiersze poetki.  

wtorek, 3 września 2013

„Chcę żyć” - uratuj dziecko w Mali

„Chcę żyć” - uratuj dziecko w Mali

Mimo ustabilizowania sytuacji politycznej w Mali los mieszkających tam dzieci jest nadal dramatyczny! Mali to jeden z najsłabiej rozwiniętych krajów świata, a ostatni konflikt w północnej części kraju doprowadził do drastycznego pogorszenia sytuacji humanitarnej. Z powodu głodu, braku dostępu do czystej wody pitnej i chorób, którym nie potrafimy zapobiegać, co szóste dziecko umiera przed swoimi piątymi urodzinami!


Więcej na www.unicef.pl


(tekst oraz grafika pochodzą ze strony www.unicef.pl)

sobota, 31 sierpnia 2013

Kurt Vonnegut, "Kocia kołyska", Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1994.

Celem Jonasza jest napisanie książki, dotyczącej współtwórcy bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę i Nagasaki, tj. Felixa Hoenikkera. By pozyskać materiały, Jonasz zwraca się do jednego z synów wynalazcy – Newtona, a następnie do innych osób znających zdobywcę Nagrody Nobla. Celem pisarza nie ma być jednak zebranie danych na temat tworzenia samej bomby, ale zebranie wiadomości odnośnie do okoliczności towarzyszących jej zrzuceniu. Powoli, od nitki do kłębka, liczba osób znających wielkiego wynalazcę rośnie, a  tym samym wzrasta zakres informacji, jakie uzyskuje Jonasz. „Wywiad” prowadzi głównego bohatera na San Lorenzo, wyspę opanowaną przez bokononizm, czyli religię, która wyparła tam chrześcijaństwo. Lawina zdarzeń, jakie mają miejsce później, staje się przyczyną nieprawdopodobnego końca, czemu zresztą winien jest kolejny wynalazek nieżyjącego już doktora, znany jedynie wtajemniczonym.

Tak pokrótce przedstawia się treść powieści i w tym miejscu moja rola mogłaby dobiec końca, wystarczyłoby pospisywać z książki leżącej przede mną ołówkowe notatki tam zamieszczone, (choć nie wiem, czy to właściwe określenie) notatki czytelnika, który przede mną, a może jeszcze wcześniej, miał powieść w swoich rękach, ponieważ owe wpisy charakteryzuje taki zachwyt, że z pewnością niewielu moli książkowych pozostałoby obojętnych na Kocią kołyskę. Zacytuję niektóre z nich; może to jednak dobre wyjście. (W pewnym momencie nawet się zastanawiałam, czy nie powymazywać wpisów, bo jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że to mój głęboki podziw tam został wyrażony; a o ile mnie pamięć nie myli, tylko w jednej książce zostawiłam swój ślad ołówkowy, który brzmiał następująco: „Nie wiem, czy ja dłużej męczyłam się czytaniem Odysei, czy Homer jej pisaniem”, no więc już wiadomo, o jakie dzieło chodzi, choć teraz się zastanawiam, czy to Iliada przypadkiem nie była… Tak, jednak Iliada, po Odyseję sięgnęłam chyba później. Przykro mi, Homera nie doceniłam, pewnie dlatego, że postanowiłam skończyć tekst w jeden dzień, i udało mi się, ale satysfakcji żadnej, poza tą, że nie musiałam zagłębiać się w lekturze po raz kolejny. A książka trafiła na półkę „Uwolnij książkę”, gdyż tam właśnie ją znalazłam; szkoda, bo to było takie ładne stare wydanie i może właśnie leży na stercie makulatury albo zostało spalone).

Tak więc cytaty: (w cudzysłowach słowa Vonneguta, kursywą słowa wpisane ołówkiem)  

s. 20: Przy słowach: „Na świecie jest tyle miłości, że wystarczy dla wszystkich, trzeba tylko się rozejrzeć dokoła. Ja jestem tego najlepszym dowodem.” :  Łatwo się mówi. A.

s. 27: GRUBA ŚMIECISZ! (ten raczej nie odnośnie do książki)

s. 83: Przy słowach z Księgi Bokonona, tj. księgi bokononistów:
„Płochy za młodu byłem i rozpustny:
Grałem, hulałem, ściskałem dziewczęta,
Taki za młodu był święty Augustyn.
Św. Augustyn
Został potem świętym;
Więc – jeśli ze mną zdarzy się to samo –
Nie zemdlej, Mamo! „ : PRZEŚWIETNE, IRONICZNE JAK DIABLI! (nie zachwycił mnie do tego stopnia ten wierszyk, ale gusta są różne)

s. 101: Przy kolejnym wierszyku: TE WIERSZYKI SĄ NIEMOŻLIWE… BRAWO VONNEGOT

s. 106: Przy słowach: „W rubryce <<zawód>> napisał <<Życie>>
                                   W rubryce <<obecne zajęcie>> napisał <<Umieranie>>" : Cholernie prawdziwe!


s. 196: Przy kolejnym wierszyku: Brawo pacyfizm!

s. 219: Absolutnie genialny koniec! Dokładnie!

s. 223: DORIAN LYNCHPRIESTWORM PESYMISTYCZNA, MEGAIRONICZNA I GENIALNA POWIEŚĆ! (dalej podpis nieczytelny)


Nie jestem pewna, czy wszystkich wpisów dokonała jedna osoba, te na temat „grubej” są napisane innym charakterem pisma, więc proszę nie brać ich pod uwagę.

No i w tym momencie moja rola powinna się skończyć. Powieść godna polecenia, wyposażona w fikcję, doprawiona komizmem; chociaż nieco bardziej wciągnęła mnie pierwsza część (ponieważ podzieliłam sobie książkę na części), drugi odcinek mniej mnie zainteresował, gdyż zahacza zbyt mocno o powieść przygodową, a to nie mój typ od jakiegoś czasu. Muszę jednak dodać, że pomimo iż fragmenty wymienione wyżej do mnie nie przemówiły, to znalazłam dwa inne, nad którymi warto się na moment zatrzymać:  

„Nieraz się zastanawiam, czy on nie urodził się już martwy. Nigdy nie spotkałem człowieka, który tak mało interesował się życiem. Czasem myślę, że to największe nieszczęście naszego świata: wśród ludzi zajmujących najwyższe stanowiska mamy zbyt wieku nieboszczyków” (s. 57).


„Według mnie dojrzałość polega na tym, że człowiek wie, gdzie kończą się jego możliwości” (s.152).

Drugi cytat nazbyt pesymistyczny, a trzeba zaznaczyć, że sam autor uznał się za „totalnego pesymistę”, więc być może jest to właśnie myśl zrodzona z pewnego negatywnego postrzegania świata.

Jeśli chodzi o okładkę, to nie bardzo rozumiem, jak ma się do treści książki; chyba tylko ten kot jest tu na miejscu, i lód, na którym siedzi.