środa, 26 grudnia 2012

Bez tematu (1)



25 grudnia 2012 roku, godzina 22.10

*Uwaga! Tekst niepublicystyczny (pisany w godzinach, kiedy człowiek pisze coś innego, niż myśli). Tekst może zawierać błędy logiczne, interpunkcyjne itp.

Hmmm… zdaje się, że od nie pamiętam kiedy nie przeczytałam żadnej książki, nie wspominając o kilku, na temat których już dawno dziesiątki badaczy napisało dziesiątki prac, które potem zmuszone były czytać tysiące gimnazjalistów lub studentów. Tak, krótko mówiąc Mickiewicz i spółka to niełatwy orzech do zgryzienia… chyba że się użyje dziadka do orzechów. 
Więc mamy święta, a ponieważ w święta należy odpoczywać, tak też odpoczywam… mniej więcej, pomijając szczegóły.
A odpoczywając, zastanawiam się, po co pisze się prace licencjackie. Ponieważ: na początek w takiej pracy należy przedstawić temat (gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po co we wstępie zapowiadać temat, który został zapowiedziany wcześniej, poprzez wpisanie go na stronie głównej, na co starczyła jedna linijka, byłabym wdzięczna, gdyby mi to wytłumaczył). Po drugie, po co pisać zakończenie, w którym trzeba dokonać podsumowania, która to czynność polega na powtórzeniu tego wszystkiego, co już się napisało, tyle że w skrócie, obejmującym mniej więcej dwie strony. Gdyby tu chociaż można było dodać coś nowego, ale niestety… najlepiej użyć słowa „reasumując” i wyklepać to, co już było, co więcej, co już było nie tylko w części głównej, ale również w konspekcie. Więc gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po jakie licho to wszystko, byłabym wdzięczna za wyjaśnienie. Doszłam do wniosku, że praca licencjacka przypomina zadanie matematyczne, masz określone reguły i koniecznie musisz się ich trzymać, bo jak nie, to całe zadanie poleci na łeb, na szyję; z jednym wyjątkiem!, w matematyce 2 x 2 = 4,  a tutaj rozwiązań jest nieskończona ilość, więc możesz sobie gdybać, coś tam dopisywać na własną odpowiedzialność, a kiedy już wyczerpią ci się pomysły, dowiadujesz się, że odpowiedź zasługuje na ndst., a prawidłowej należy szukać w innym źródle, przy założeniu, że źródeł jest w przybliżeniu z 200.
Co zrobić. Życie jest strasznie skomplikowane, tak sobie pomyślałam, bo ostatnio „spędziłam niedzielę” (tzn. ćwierć niedzieli) z Violettą Villas (kurczę, zawsze mi się myli: z Violettą Willas czy z Wiolettą Villas?), w każdym razie z Czesławą Cieślak, i przypomniała mi się wypowiedź Bogusława Kaczyńskiego, z której wynikało, że Villas miała lub powinna mieć zdrowie… psychiczne, gdyż Mira Zimińska powiedziała mu (tj. Kaczyńskiemu) kiedyś, że „Do kariery potrzebne jest zdrowie”. Nie wiem, czy Zimińska miała na myśli tłumy śledzące każdy krok wielkiej gwiazdy, ale obstawiam, że o to między innymi jej chodziło. No więc ponieważ do kariery potrzebne jest zdrowie [psychiczne], tak więc najprawdopodobniej do zwyczajnego życia aż tak bardzo owo zdrowie nie jest niezbędne. Ale to nie cynizm… taka myśl mi się nasunęła po matematycznym rozważeniu. A realnie rzecz biorąc, ostatnio całkiem przypadkiem trafiłam na forum, na którym internauci „wypowiadają” swoje negatywne myśli na temat pewnej gwiazdy, co swoją drogą jest godne pożałowania, bo już nawet nieważne, co oni tam wypisują, tylko po co to robią. Mówiąc szczerze, jest to działanie niekorzystne tak dla nich, jak i dla owej gwiazdy, bo, po pierwsze: wypowiadając te swoje mądrości, „stawiają się w niekorzystnym świetle”, delikatnie mówiąc, a mówiąc niedelikatnie, nie ma w tym za grosz poczucia wyobraźni, kompletny brak odpowiedzialności, ale… trzeba machnąć ręką. 
W każdym razie Mira Zimińska pewnie miała rację, chyba też musiała mieć zdrowie psychiczne. Tak, trzeba poczytać o Mirze Zimińskiej, ponieważ drugie jej zdanie, które zacytował Bogusław Kaczyński, brzmiało: „Pamiętaj, wszystko ci w życiu darują, oprócz talentu”.  Tak, coś na ten temat wiem, mam wielki talent do pisania  bzdur i do stawiania przecinków w niewłaściwych miejscach; nie wiem, czy Mira Zimińska wybaczy mi, że postawiłam te przecinki tak na wyczucie, według zasad, a może wolałaby inaczej, nie cytując jej wypowiedzi z żadnej książki, ale „ze słuchu”. Nie wiem też, czy nie powinnam zapytać o to jakiegoś fachowca, to może być uznane za plagiat[i]. Na wszelki wypadek dodam małą, niefachową (bo fachowe są tak samo nudne jak fachowo stawiane przecinki) bibliografię (na końcu tekstu).

Poza tym chyba jednak przeczytam też biografię o Villas (za 10 lat?, może się dowiem, czym myła włosy). Obawiam się, że niedługo zacznę się zaliczać do tych wypisujących co im ślina na język przyniesie.
Ten inteligentny, komputerowy program wciąż podkreśla mi słowo Villas, zresztą Willas też podkreśla; będę musiała zajrzeć do wyszukiwarki. Siedzenie przy włączonym komputerze to taka strata czasu…
Właśnie pozostało mi 10 % energii (komputerowej)… własnej nieco mniej.


[i] Zob. „Niedziela z Wiolettą Villas” emitowana 23 grudnia 2012 r. tuż po przewidywanym, acz niedokonanym końcu świata; w programie TVP Kultura, od godziny 16 (w przybliżeniu) do 19 (w przybliżeniu).

Chociaż, właściwie, nie mogę napisać „zob.”, bo 23 XII już minął, emisja „się wyczerpała”, no i gdzie to teraz zobaczy czytelnik, Cóż, to nie moja wina, zazwyczaj każą pisać zob., chociaż moim zdaniem powinni kazać pisać: jeśli Państwo chcą, mogą, ale nie muszą Państwo zobaczyć to  i to, tam i tam, a jeśli nie mają Państwo ochoty, to po co się męczyć, ta książka albo program, mimo, że był/a, może już dawno nie istnieć. „Zob.” sugeruje, że koniecznie musisz to coś zobaczyć, a jak wiadomo ludzie nie znoszą nakazów. Istotnie, naukowcy zajmujący się przypisami, powinni się poważnie nad tym zastanowić. No bo jak to brzmi, pisać do profesora „zob”., w tej nieszczęsnej pracy licencjackiej np.; nie wiadomo, co sobie taki pomyśli. Ja bym sobie pomyślała: „Jak chcesz, to sama zobacz, a nie każesz mi tracić czas”.

wtorek, 9 października 2012

"Rośliny, które zmieniły świat" Jarosław Molenda



Tytuł książki Jarosława Molendy, Rośliny, które zmieniły świat, oczywiście odpowiedni jeśli wziąć pod uwagę treść zawartych w dziele informacji, skłania do zastanowienia. Czy słów „rośliny, które zmieniły świat” nie należałoby (biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy) przeczytać od końca, tj. od drugiej strony: „świat, który zmienił rośliny” albo „człowiek, który zmienił rośliny”? Oczywiście zmiana absolutnie nie mogłaby dotyczyć tytułu, a jednak wydaje się, że najpierw rośliny zmieniły świat, a później człowiek odpłacił się im tym samym. I co tu dużo pisać, warzywa i owoce, tak wspaniale prezentujące na straganach, zawdzięczają swoją urodę użytecznym nawozowym używkom, a nasze ciała zawdzięczają skutki uboczne ubocznemu działaniu trucizn zawartych w zdrowych poniekąd fruktach.
   Ale mniejsza z tym, pora wyeliminować moralizatorski ton - co za dużo to niezdrowo, o czym zresztą przekonał się Louis Lewin, który dorobił się halucynacji na skutek wypijania 30. filiżanek herbaty dziennie - tę ciekawostkę można znaleźć w omawianej tu pozycji książkowej, w rozdziale poświęconym herbacie, czyli używce, która według legendy powstała z obciętych powiek Bodhidharma – założyciela buddyjskiej sekty Zen; co prawda Chińczycy nie słyszeli o tym nigdy w życiu, mimo że uprawiają herbatę od tysięcy lat. Jak powszechnie wiadomo, najbardziej godną polecenia herbatą jest herbata zielona, posiadająca niezwykłe właściwości. Otóż myszy „pojone zieloną herbatą miały o 30-45% mniej zachorowań na raka płuc, niż myszy pojone tylko wodą”. W praktyce wygląda to tak, że najpierw wybitni naukowcy dali myszom popalić, a potem myszy otrzymały alternatywę nie do odrzucenia, mogły pić wodę lub zieloną herbatę. Alternatywa miała na celu zbadanie, które myszy prędzej „wykitują”, że się tak niepublicystycznie wyrażę. Ale czego się nie robi dla dobra ludzkości! Myszy przyczyniły się do przedłużenia życia humanitarnych ludzi, tych niehumanitarnych również….  jednak zostawmy myszy w spokoju.
   Herbaty zielona i czerwona, mimo swoich dobroczynnych właściwości, mają jednak defekt – przyspieszają zmniejszanie wagi ciała. Poza tym niewskazane jest picie herbaty (jak i innych płynów) wówczas, gdy ich temperatura wynosi 62°C, to bowiem grozi nabawieniem się wrzodów żołądka. Natomiast powinno się, lub wręcz należy, delektować się tą cenną substancją od momentu, w którym jej ciepłota spadnie do temperatury najbezpieczniejszej dla naszych żołądków, czyli do 56ºC. 
   Poza danymi dotyczącymi herbaty Jarosław Molenda przyswaja nam historie, zastosowanie oraz właściwości 17 innych roślin, dodając do udokumentowanych informacji liczne anegdoty oraz legendy.

   A teraz porada „medyczna”:
   Pora grzybobrania, można powiedzieć, w niecałej pełni, ale jednak myślę, że grzybiarzom przyda się pewna rada, zaczerpnięta z wyżej wymienionej książki.
  Otóż! Wybierając się do lasu, najlepiej posmarować się płynem czosnkowym – kleszcze będą umykać w popłochu (efekt murowany), i prawdopodobnie nie tylko kleszcze. Za efekty uboczne nie odpowiadam. W razie wątpliwości proszę skontaktować się z najbliższym lekarzem lub farmaceutą.

czwartek, 20 września 2012

"Najbardziej tajemnicze morderstwa" Lionel i Patricia Fanthorpe


Najbardziej tajemnicze morderstwa to książka owiana mrokiem i tajemnicą. Zwłoki pływające w rzece, martwe ciało znalezione w łóżku czy w ciemnym lesie to tutaj żadna nowość; niezbitym pozostaje fakt, iż do większości przedstawionych przypadków doszło w wyniku popełnienia przestępstwa, a co ważniejsze, przestępstwa nigdy niewyjaśnionego lub nawet nieudowodnionego. Ciemne strony człowieczeństwa, które często wkradają się do ludzkiego życia, tutaj dają o sobie znać aż nazbyt mocno. Patricia i Lionel Fanthorpe nie próbują na siłę znaleźć wyjaśnień tajemniczych morderstw, ale opisują przeszłe wydarzenia, dodając do treści liczne ciekawostki, a niekiedy posuwając się do wysuwania całkiem prawdopodobnych hipotez, dzięki czemu kolejne rozdziały poświęcone danym postaciom, często takim, o których słyszy się po raz pierwszy w życiu, czyta się niczym świetny kryminał, lecz w odróżnieniu od tego rodzaju literatury kryminał prawdziwy. Najważniejsze w każdej opowiedzianej historii jest oczywiście miejsce zbrodni, historia życia denata, okoliczności jego śmierci, domniemani winowajcy oraz narzędzie zbrodni. Nic nie jest jasne, konkrety mieszają się ze sobą i w wielu wypadkach nie wyklucza się przynajmniej dwóch rozwiązań, z których prawdziwe może być oczywiście tylko jedno… lub żadne.

W czasach kiedy możliwości funkcjonariuszy do spraw przestępczych były mocno ograniczone, a najważniejszy dowód popełnionej zbrodni stanowiły co najwyżej słowa świadków, których nie zawsze udawało się znaleźć, wytropienie sprawcy przestępstwa musiało graniczyć z cudem; i nie pojawiał się żaden  Sherlock Holmes, by swoim wszystkowiedzącym nosem oraz ponadprzeciętnym umysłem naprowadzić mężczyzn w niebieskich mundurach na prawidłowy trop. A dziś mamy kamery, możliwość pobieranie odcisków palców, pełne policyjne wyposażenie, najbardziej wyspecjalizowanych fachowców do spraw przestępczych, równie, albo może nawet lepiej, wyspecjalizowane psy i codzienne informacje typu: Znaleziono włamywacza, Wykryto grupę przestępczą prowadzącą biznes narkotykowy, Złapano na gorącym uczynku złodzieja rowerów [albo:] Dotąd nie udało się odnaleźć sprawcy napadu, który br. włamał się do warzywniaka… połamał drzewka w parku, przewrócił słup uliczny, sprzedawał marihuanę, pobił nauczycielkę, wybił 32 szyby w 32-piętrowym budynku… Dalsza wyliczanka jest zbędna, znalazłyby się gorsze rzeczy, o których usłyszymy natychmiast po włączeniu odpowiedniego programu telewizyjnego. Jest się czym chwalić, możliwości wydziału przestępstw wzrosły co najmniej 10-krotnie, możliwości samych przestępców wzrosły być może 100-krotnie. To już sukces idealnie nadający się do Księgi rekordów Guinnesa. Mało prawdopodobne, by Patricia i Lionel Fanthorpe pomieścili te nieco bardziej nagłaśniane akcenty przestępczego świata na 294. stronach swojej książki (nawet gdyby zająć miejsca puste i te przeznaczone na fotografie i nawet gdyby zmniejszyć czcionkę do 1 punktu). Przybyło lat, przybyło wad, przybyło książek dokumentujących ciemne sprawki naszej ludzkiej natury.

Niestety nie dowiedziałam się (na co liczyłam), czy Napoleon został rzeczywiście otruty. Do połowy rozdziału poświęconego bohaterowi byłam przekonana, że to prawie na pewno arszenik przeniósł cesarza Francuzów na drugi świat, po czym, z końcowego fragmentu, dowiedziałam się, iż Napoleona prawie na pewno zastrzelono. Prawie na pewno mówi bardzo dużo, czyli właściwie nic, ale co nam na to poradzi przeładowana sekretami historia? Prawie na pewno nic.

niedziela, 9 września 2012

Ta niedziela jest jak film



Ta niedziela jest jak film, tani, klasy B. Przepraszam, że nie wstawiłam cudzysłowu, ale ta niedziela jest jak film, do tego tani. Niestety nie wiem, czy tani dlatego, że producent wydał na niego niewiele pieniędzy, czy też dlatego, że bilety na ów film cenowo nie dorównują pozostałym. Tak więc ta kwestia pozostaje dla mnie nierozstrzygnięta, choć nie ulega wątpliwości, że ta niedziela może być jak marny, nudny, okropny, pozbawiony jakiegokolwiek sensu film, przez małe F. Dlaczego? Powodów znalazłaby się nieskończona ilość, a może nie znalazłby się ani jeden, a mimo to i tak można by powtórzyć za Cugowskim (zapomniałam imienia) pierwsze słowa piosenki, mimo że wszyscy święci balują.
A tu znów niedziela i przypomina mi się inny film, klasy A, z Gwyneth Paltrow (hmm, nie wiem, jak wyrazy napisane w taki sposób, można przeczytać w zupełnie inny, a nawet należy) w roli głównej, tzn. w roli Sylvii Plath. I przypomina mi się scena, w której Sylvia zamyka wszystkie drzwi, w szczeliny wciska jakieś szmatki, wyobrażam sobie jak odkręca gaz, wsadza głowę do piekarnika; i myślę, że dla niej ta niedziela, a może ten poniedziałek, wtorek czy inny dzień tygodnia, a może tydzień, miesiąc, rok, też były jak tani film, pewnie nawet nie klasy B, ale klasy Z; taki, który do niczego już nie pasuje, taki, w którym nie ma się ochoty odsłaniać okien i patrzeć w to okropne rażące słońce, nie ma się ochoty mówić „Dzień dobry” i „Do widzenia”, a niechby nawet sąsiedzi zaczęli uważać cię za wariata, nie ma się nawet ochoty myśleć, bo jeśli tak, to już chyba tylko o tym głupim piekarniku, a właściwie dlaczego o piekarniku, dlaczego nie o tym, że piekarnik to złe wyjście? Może istnieje inne, lepsze, też pozwalające nie myśleć w nadmiarze. Tabletki, porażenie prądem, skok z okna, a może pozbyć się resztek zatrutej myślami krwi? Dlaczego nie? Skoro szaleć to na całego. Znów ironia. Tak, wiem. Jeśli szaleć to z gracją, prawda – być może pomyślała Sylvia (co jest mało prawdopodobne) i postawiła na swoim, a właściwie nie postawiła na swoim, bo przecież nawet jeśli ten film był aż taki kiepski, to kiedyś musiał się skończyć. Dlaczego nie dziś? Dlaczego właściwie nie dziś? To coś podobnego do decyzji o rzuceniu palenia. Od jutra rzucam… od poniedziałku, od nowego roku, jeszcze nie wiem od którego roku, ale od nowego, każdy jest nowy, to co za różnica? Na coś trzeba umrzeć – słyszę to zdanie coraz częściej, ludzie powtarzają je tak, jakby nie potrafili wymyślić własnego, nie wiem, w czym ono jest takie dobre. Na coś trzeba umrzeć?! Co to, kurczę, znaczy? A może wcale nie trzeba umrzeć, może WCALE nie trzeba umrzeć, i dlaczego właśnie z powodu papierosów na przykład. Znów widzę Sylvię i myślę, że rok po swoim samobójstwie, w przypadku gdyby się jej owo samobójstwo nie udało, doszłaby do wniosku, że piekarnik to był zły wybór, że to w ogóle nie był żaden wybór, że to była tylko długa chwila wykańczająca zanadto mocno, aż przebrała się miarka (u Sylvii to nie pierwsza przebrana miarka). Tyle.
Dagna Kurdwanowska w swojej książce Biblioteka samobójców artykuł poświęcony Sylvii Plath zatytułowała Umieranie jest sztuką – cytatem zaczerpniętym z wiersza Lady Łazarz. Sęk w tym, że jeśli mowa o samobójstwie, to nie umieranie jest sztuką, tylko życie, choć może nie dla każdego.  Umieranie jest zanadto proste, wybierasz sposób i już cię nie ma, to łatwe, to tak łatwe, jak posmarowanie bułki na śniadanie. I jeśli człowiek o słabej psychice istotnie ma już dość, to być może nawet nie czuje strachu, chce tylko zniknąć, zapaść się, uwolnić; byle to wszystko się skończyło. „Nie mam po co żyć!! Więc dlaczego nie?!” Na tyle go stać, ponieważ bardziej niż śmierci boi się życia, TAKIEGO życia. Głupia teza? Nie zaprzeczam.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.

A ta niedziela wciąż jeszcze jest jak film, bardzo tani. Chciałabym napisać, że jak bardzo drogi film, problem w tym, że w bardzo drogich filmach zakończenia są zazwyczaj dramatyczne. Tymczasem tutaj brak dramatu, trzeba uśmiechać się do gości, odpowiadać grzecznie na pytania i wymyślać swoje własne, trzeba zjeść niedzielny obiad, następnie posprzątać po tym obiedzie, nawet jeśli ma się wszystkiego powyżej uszu (były taka sceny w Sylvii), obejrzeć telewizję, w której nie znajdzie się nic interesującego (programy klasy Z), więc lepiej w ogóle nie wciskać przycisku PLAY… i wreszcie można robić to, na co ma się ochotę. Na przykład nawypisywać bzdur i wstawić je do/ za ekran monitora, żeby zobaczyć jak wyglądają za szybą, a potem wyłączyć komputer, ponieważ siedzenie przed nim to też nic ciekawego, a potem… potem trzeba się zastanowić co potem, kiedy zacznie się kolejne potem.
A jeśli mowa o książce Dagny Kurdwanowskiej, postawiłabym jej ocenę bdb. Świetna.

PS: Nieco nudny mój tekst, nieco tandetne powyższe wyrazy, ale skoro to film klasy B… , „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”. Hmm… chyba skończyła mi się czysta. Tak, gdybym zabrała się za inny gatunek, niewykluczone, że wyszłoby lepiej.

(Niestety, nawet z kranu, to dziś nie do końca czysta). 

piątek, 7 września 2012

„Pozwól, że Ci opowiem….” Jorge Bucay


Jak informuje Jorge Bucay, istnieją trzy rodzaje psychoterapii: pierwsza skupia się na przeszłości – pozwala pacjentowi zrozumieć przyczynę gnębiących go zaburzeń; druga na głównym miejscu stawia przyszłość, a jej celem jest poprawienie warunków życia pacjenta; natomiast trzecia dotyczy teraźniejszości, dzięki niej chory ma szansę na pogodzenie się z nurtującym go problemem. Ideałem byłoby połączenie ze sobą wszystkich trzech metod, ponieważ każda z nich jest cząstkowa, każda posiada braki.

Można to zobrazować za pomocą prostego przykładu:

Ania nie ma dwóch zębów u góry, co jest dla niej istną katastrofą.
1. Psychiatra numer 1 zapewne podda Anię hipnozie, nakaże jej przywołać w pamięci wszystkie negatywne wspomnienia, po czym pacjentka przypomni sobie pewną bolesną niedzielę, kiedy to, mając lat 10, spadła ze schodów i… po zębach. „Okej – myśli Ania – wiem, czemu nie mam zębów, tylko co mi z tego?”
2. Psychiatra numer 2, z uśmiechem na ustach, zaleci Ani wstawienie sobie dwóch pięknych jedynek zastępczych. Problem w tym, że Ania, jako osoba nietolerująca jakichkolwiek zmian zachodzących w jej życiu, nie zaakceptuje również dwóch białych ząbków przyczyniających się do bólu dziąseł; i rach-ciach wyrzuci je do śmietnika (to opcja pesymistyczna).
3. Psychiatra numer 3, za pomocą psychiatrycznego młoteczka, wbije Ani do głowy pamiętną formułkę. „Aniu powtarzaj za mną: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAMDWABRAKIWUZĘBIENIU…” – Ania powtórzy, uśmiechając się, żeby dodać sobie otuchy, a psychiatra, widząc jej uśmiech, pomyśli: „Ale, kurczę, ma braki w uzębieniu! O rany! Dobrze, że mnie to nie spotkało, ale jak już się z tym pogodzi, to będzie okej, nawet jeśli inni będą na nią patrzeć nieco podejrzliwie, w końcu te dwa braki to nie powód do dumy”. Po czym głośno powie: „Bardzo dobrze Aniu, a teraz powtarzaj za mną dalej: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, ALE JAKIE TO MA ZNACZENIE, MAM TYLKO DWA BRAKI, INNI MAJĄ INNE BRAKI. Sama Aniu rozumiesz, ty jeszcze nie wiesz, kochana, jakie ludzie mają braki w uzębieniu, jakie problemy. Tarczyca, złamana ręka, niski wzrost, piegi, pryszcze, przechlapane życie, brak pracy, brak ambicji, brak kasy, brak wszystkiego, no na chleb im nie starcza, na fajki nawet, że nie wspomnę o chusteczkach do nosa, niedociśnienie, rak, udar, rany! czy ty Aniu wiesz, co to jest borelioza? Albo zobacz, nadwaga, niedowaga, ciśnienie, nadciśnienie, niedociśnienie, bóle serca, migrena, skoki i spadki tego ciśnienia, kawy pić nie mogą, no!!! Czy ty to sobie wyobrażasz, życie bez kawy??” Ania przytaknie, po czym jakby obudzona z odrętwienia, zamknie otwarte ze zdumienia usta i powie: „Nie, nie wyobrażam sobie. MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU”.

Tak, metodę trzecią zaprezentowałam najbardziej niefachowo. Jednym zdaniem - facet wziął Anię na litość: tyle problemów, pomyśl o innych! A Ania rzecz jasna pomyślała - z lekką przesadą, i machnęła ręką na swoje dwa braki. Właściwie, postąpiła słusznie… Mniej, więcej.

Nieco bardziej przystępnie wszystkie trzy typy psychoterapii zobrazował autor książki za pomocą historyjki znajdującej się na stronie 54., której tu nie przytoczę, ponieważ niektórzy internauci (tzn. ci, którzy właśnie spożywają posiłek) mogliby stracić apetyt. Tak.

W każdym razie Jorge Bucay wybrał trzecią metodę psychoterapeutyczną i zaaplikował ją swojemu pacjentowi Démianowi, dodając do zawartych w książce rozmów, relacji lekarz-pacjent, szereg ciekawych historyjek, które określiłabym mianem łamigłówek – świetnych łamigłówek, może bardziej dydaktycznych niż psychoterapeutycznych. I albo się je zrozumie, albo nie. Mała dawka owych historyjek byłaby doskonałą lekturą obowiązkową dla uczniów podstawówki, i nie tylko, ponieważ zawarte w książce opowiadania uczą logicznego myślenia, mądrości, moralności, uczciwości, dobroci, tego wszystkiego, co większość z nas już dawno wymazała z pamięci, jeśli kiedykolwiek coś takiego w niej istniało. 

A wracając do historyjek, nie mogę nie przytoczyć jednej z nich, zaczynającej się na stronie 71:

Jakiś mężczyzna dzwoni do lekarza rodzinnego.
- Ricardo, to ja, Julián.
- A, cześć! Co powiesz Julián?
- Dzwonię, bo martwię się o Marię.
- A co się z nią dzieje?
- Traci słuch.
- Jak to: traci słuch?
- Tak, naprawdę. Chciałbym, abyś przyszedł ją zbadać.
- Wiesz, głuchota generalnie nie jest sprawą nagłą ani o ostrym przebiegu, przyjdźcie więc w poniedziałek, to ją zbadam.
- Mamy czekać aż do poniedziałku?
- Skąd wiesz, że twoja żona nie słyszy?
- Ponieważ… kiedy ją wołam, nie odpowiada.
- Słuchaj, to pewnie nic groźnego. Może to być zwykły korek. Zróbmy coś takiego: spróbujemy ustalić stopień głuchoty Marii. Gdzie teraz jesteś?
- W sypialni.
- A ona?
- W kuchni.
- W porządku. Zawołaj ją teraz.
- Maaariaaaaa…! Nie, nie słyszy mnie.
- Dobrze, teraz podejdź do drzwi sypialni i krzyknij w stronę korytarza.
- Maaariaaaaa…! Zero reakcji.
- Poczekaj, nie zniechęcaj się. Weź telefon bezprzewodowy i idąc korytarzem, zbliżaj się do niej, wołając ją, a zobaczymy kiedy cię usłyszy.
-  Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Absolutnie nic. Stoję w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, zmywa naczynia i nic nie słyszy. Maaariaaaaa…! Nic a nic.
- Podejdź bliżej.
Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do Marii, kładzie jej rękę na ramieniu i krzyczy prosto do ucha:
- Maariaaaaa…!
Wściekła żona odwraca się do męża i mówi:
- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chceeeeesz?! Zawołałeś mnie chyba z dziesięć razy i dziesięć razy zapytałam cię: „Czego chcesz?” Jesteś coraz bardziej głuchy, nie wiem, czemu nie idziesz do lekarza…

Nie jestem pewna, czy nie pomyliłam liczby literek w wyrazie „Maaariaaaaaa”, ale summa summarum dlaczego właściwie Maria nie poinformowała wcześniej swojego męża, że powinien odwiedzić Ricarda? Zresztą… w dzisiejszych zabieganych czasach, nie ma się czemu dziwić.

Gdyby ktoś przypadkiem potrzebował adresu do dobrego psychoterapeuty, polecam Jorge Bucay'a. Chociaż z tym może być mały kłopot. Nie wiadomo, czy Bucay zna polski. Ale! Żaden problem! Skoro osoba słabosłysząca, słuchając drugiej osoby przez telefon, ani razu nie wypowiedziała słowa: „Proszę?”, „Słucham” lub „Co?”, to jaka trudność w porozumieniu się dwóch osób dobrze słyszących?
(Chociaż z pewnością nieco więcej do powiedzenia na ten temat miałby specjalista od otologii).

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Złe rzeczy się zdarzają" Harry Dolan



Złe rzeczy się zdarzają to skrzętnie utkany, dopięty na ostatni guzik kryminał, w którym każdy szczegół, niczym klocek domina, idealnie pasuje do poprzedniego. Jednak przy lekturze książki nie wystąpiły u mnie objawy, jakie pojawiły się  u Douglasa Prestona czy Jamesa Pattersona. Brak tu tzw. dreszczyku; owego czegoś, co powoduje, że można wczuć się w sytuację do tego stopnia, iż nawet stukająca w okienną szybę gałąź jawi się jako niebezpieczny, zbiegły z więzienia morderca.
  Bohaterowie Złych rzeczy… to przede wszystkim pisarze oraz policjanci, aczkolwiek o wiele bardziej interesująca jest tutaj rola kobiet, które łączy to (a przynajmniej połowę z nich, czyli trzy), że każda koniecznie chce się "zaprzyjaźnić" z głównym bohaterem; i nawet Valerie Calnero, która akurat nie ma najmniejszej ochoty na prawdziwą przyjaźń z Looganem, całuje go na pożegnanie (właściwie nie wiadomo, czy na pożegnanie – ludzie wrogo do siebie nastawieni zazwyczaj się nie całują). Niespotykane zjawisko.
Ale nie to jest najciekawsze. Otóż najbardziej zastanawiający i zarazem najlepszy fragment znalazłam na stronie 173.:

  Mężczyzna, który nazywał siebie Davidem Longanem, często znajdował się na krawędzi, ale nauczył się to dobrze ukrywać. Nie lubił chodzić po mieście nocą, ale kiedy Tom Kristoll poprosił go o łopatę, kupił ją. Miał lęk wysokości, nie chodził na parkingi, ale poszedł z Laurą Kristoll na dach garażu, żeby porozmawiać z nią o Tomie.
  Nie lubił otwartych drzwi, bo sprawiały, że czuł się bezbronny, ale nie lubił też zamkniętych drzwi, bo nie wiedział, co może się za nimi kryć. Kiedy Michael Beccanti zszedł na dół, poszedł umyć twarz, a drzwi do łazienki zostawił na wpół otwarte.
  Nie lubił pochylać się nad umywalką i pryskać twarzy wodą, bo czuł wtedy, że traci kontrolę. Wyobrażał sobie, że ktoś uderza go w tył głowy, że nosem trafia w kran, że zaczyna mu z niego płynąć krew.

Realistycznie rzecz biorąc, David Loogan naczytał się za dużo thrillerów, które zresztą sam redagował, ale ponieważ mamy do czynienia z niezidentyfikowanym typem, ta teza nie wydaje się już tak oczywista. W każdym razie zacytowany powyżej fragment to najbardziej zastanawiający kawałek tekstu i gdyby w podobnym stylu została napisana całość, mogłabym stwierdzić, że to najlepszy kryminał, jaki ostatnio wpadł mi w ręce.
  Akcja przybrała na tempie w końcowych rozdziałach, a w przy rozdziale 39. zaczęłam wyobrażać sobie Henryka Sienkiewicza (w roli Hideaway'a), który z uśmieszkiem na twarzy, bez skrupułów wali opasłym Szekspirowskim tomem w tył głowy Bolesława Prusa (tj. Kristolla) piszącego swój kolejny felieton; a w tle słowa Sienkiewicza:

„Myślałem, że będę musiał się przygotowywać […] , ale to było łatwe. Łatwo było zdać sobie sprawę, że nienawidzę (s. 307) Olka Głowackiego, tych jego felietoników i książek, za którymi wznosił się szereg pochlebców”.
  
Chociaż… może należałoby obsadzić w tych rolach Mickiewicza i Słowackiego? Nie od dziś wiadomo, że nie łączyła ich przyjaźń…
Albo nie, właściwie nie... Żaden z tych ludzi nie dopuściłby do tego, by pod jego nazwiskiem wydawano czyjeś teksty. Poza tym to powinien być raczej twórca kryminałów. Taki jak np. Harry Dolan.
  Żarty żartami, ale jest też pewien pożytek z czytania kryminałów. Otóż dzięki książce Dolana można dowiedzieć się, jak wygląda detektyw:

Spojrzała przez szybę na przednie siedzenie i zobaczyła tam stały zestaw detektywa na czatach – wysoki termos, na wpół zjedzoną kanapkę, złożoną gazetę z wypełnioną krzyżówką. Żadnej broni […] (s. 236).

A mnie się zdawało, że detektywi noszą ciemne okulary, palą jednego papierosa za drugim, mają słuchawki na uszach i są święcie przekonani, że nikt ich nie zauważa.
  Tak. I to by było wszystko.
  Zapomniałam o czymś. Świetna okładka – jedna z tych, które „się zdarzają”. Daje do myślenia.
  Pozostaje tylko jedno pytanie bez odpowiedzi. W jakim celu David Loongan wrzucał niepodpisane koperty ze swoimi opowiadaniami przez okienko wydawnictwa?
 

piątek, 6 lipca 2012

"Epidemie w dawnej Polsce" Szymon Wrzesiński

Bogu dzięki, nie żyjemy w osiemnastym wieku – chciałoby się odetchnąć z ulgą po zapoznaniu się z treścią książki Szymona Wrzesińskiego. Całe szczęście, że minął wiek trzynasty, czternasty, piętnasty, szesnasty i siedemnasty - przesiąknięte ospą, dyzenterią, tyfusem plamistym, czy też groźnie brzmiącą dżumą, zbierającą po drodze tysiące ofiar niczym stada karaluchów porażonych środkiem owadobójczym. Tymczasem przytruchtało dwudzieste stulecie wraz ze swoimi wynalazkami, szczepionkami, badaniami i za jednym zamachem skutecznie odepchnęło na bok spędzające sen z powiek epidemie, kładące do grobów połowy miast i całe wioski.

 A poza tym radzę mieć się na baczności przy lekturze Epidemii w dawnej Polsce. Zapewne niejeden czytelnik ze zbyt wybujałą wyobraźnią, pochłonięty historią dawnych schorzeń, zacznie dopatrywać się na własnej skórze symptomów ospy, dżumy, dyzenterii… tym bardziej jeśli owa zaraza zbierała swego czasu żniwo w jego własnej miejscowości. O cholera… (to nie przekleństwo, to choroba) właśnie zatrzymałam się na stronie setnej. Tak... mogłabym przysiąc, że nie dalej jak parę dni temu zauważyłam u siebie kilka maleńkich guzków, włosy… włosy… wypadają garściami. Trąd… jak nic trąd. Chociaż z drugiej strony to może być ospa. No tak, zdaje się, że w dniu szczepień moi rodzice zapomnieli zaprowadzić mnie do przychodni zdrowia. Jestem niemal pewna, że tam nie trafiłam, nie pamiętam, jak mnie kłuli (nie rodzice oczywiście, ale personel w białych fartuchach), a takie rzeczy się zazwyczaj pamięta. Książeczka zdrowia taka zagryzmolona, że nijak nie można stwierdzić, co w odpowiedniej rubryce nawpisywała odpowiednia pielęgniarka. Pewnie z braku czasu wstrzyknęła podwójną dawkę wrzeszczącemu smarkaczowi, w panice omijając tego mniej wrzeszczącego. Dobra, to jednak może być dżuma, kilka miesięcy temu szczur zagryzł kota, nie! kot zagryzł szczura, a wiadomo, co ten Camus wypisywał. Gorączka przeddżumowa na sto procent. Poza tym istnieje możliwość, że wcześniej, niż należy, uznają mnie za zmarłą. Cytuję:

 Bardzo często nie brano pod uwagę, że choroba mogła wprowadzić człowieka w stan tymczasowej śpiączki albo znacząco spowolnić jego puls. W takich przypadkach przeżywali tylko nieliczni; (biorąc pod uwagę predyspozycje mojego pulsu, raczej nie zaliczyłabym się do owych nielicznych) taki los spotkał dziecko stolarza Grossa z Ryni na Mazurach – podczas dżumy z 1709 r. uznawszy za zmarłe, włożono je do trumny, gdzie spędziło całą noc. W tym samym roku na wozie z trupami umieszczono woźnego z gdańskiego gimnazjum i tylko przez przypadek zauważono, że jest on chory, ale żywy. (Hmm… no, no, nawet zauważyli, że był chory, a wydawałoby się, iż to się rozumie samo przez się - skoro zmarł, to znaczy, skoro mógł umrzeć). Kilkakrotnie za zmarłą od zarazy uznano niejaką Mariannę, usługującą lubelskim grabarzom w 1711 r.: Zostając u kopaczów bez czas niemały, tam chorowałam i trzy razy po mnie zajeżdżali, chcąc mnie wywieźć i żywą zakopać – wyznała później urzędnikom miejskim. (Wiadomo, do trzech razy sztuka, jak im się dwa razy nie udało, to spróbowali jeszcze raz).  

No dobrze, to nie jest śmieszne. Dla zdezorientowanych mam radę: możecie potraktować ten tekst jako przymiarkę do stworzenia komedii dramatycznej, ewentualnie dramatu komediowego na miarę dzieł Szekspira.

Zdaje się, że odrobinkę odbiegłam od tematu, to miała być recenzja. Co zrobić, czasami wychodzi zakalec. Trudno, nic nie poradzę, że czytanie o chorobach dla co niektórych staje się równoznaczne z ich posiadaniem. 
 
Swoją drogą, historia jednak jest pasjonująca.

PS: Nawet jeśli to dżuma… non omnis moriar  (zostawisz po sobie te wredne zarazki).    

sobota, 5 maja 2012

"Dzień, w którym umilkły głosy" Ken Steele, Claire Berman

  Zaczynając czytać książkę Kena Steele’a i Claire Berman, odnosi się wrażenie, że właśnie wstąpiło się do przedsionka piekła, nie tracące sił diabły wciąż wyją, zapraszając do otworzenia drzwi, zza których wyziera już tylko ciemność, a potem raptem trzeba sobie uświadomić, że owa piekielna ciemność zamieniła się w codzienność i że nie istnieje inne wyjście poza pogodzeniem się z ciągłym, paraliżującym lękiem. Człowiek z nadepniętą psychiką wie, że jest nikim, ponieważ nie może rozumować inaczej ktoś, kto został osaczony przez własny umysł niepozwalający na wydobycie się z bagna żelaznego muru, niedopuszczającego do napływu czystego powietrza z zewnątrz. Każdego dnia wykonujemy jednakowe czynności, idziemy do pracy i wracamy z niej, jemy obiad, jedziemy autobusem, robimy zakupy i nawet przez myśl nam nie przejdzie, że ktoś taki zwyczajny, taki przeciętny albo nieprzeciętny w tej właśnie chwili po prostu umiera, umiera, żyjąc. Ken Steele doświadczył owego stanu umierania z największą siłą, jaką można sobie wyobrazić, o ile w ogóle można, a później zdobył się na coś o wiele gorszego – na opisanie swojego koszmaru. Wystukał na maszynie wszystko to, co poniża człowieka najbardziej, to, co najmocniej upodliło jego samego. Mało kto zdobyłby się na zmierzenie z własną słabością w tak bezlitosny sposób – powracając do niej bez znieczulenia.  Schizofrenia przeraża, miesza z błotem, doprowadza do „znieczłowieczenia”. "Znieczłowieczenie" – piszę ten wyraz i nie wiem, co znaczy, być może nawet nie istnieje, tak jak nie istnieją głosy schizofreników, mimo że jednak są silniejsze od ludzkiej woli.

  Kto chce na moment poczuć smak obłędu? Kto chce poczuć (chociażby w wyobraźni), jak zabijany jest jego umysł, jak strach zamienia się w bezradność (bo tak naprawdę wszystko, czego nie możemy znieść, łączy się z bezradnością). Kto chce? Nikt. Ken Steele również nie chciał. Być może chciał być zwykły, po prostu zwykły. Mówią, że chcieć znaczy móc, ale Dzień, w którym umilkły głosy pokazuje, jak bezsensowne jest to hasło, wprost głupie. Nie wiem, kto je wymyślił, jednak z pewnością nie żaden schizofrenik.
  Patrzę na okładkę książki i widzę człowieka, z którego oczu wyziera coś, czego nie umiem określić. Zamyślenie – jeśli to zamyślenie, smutek – jeśli to smutek, rozpacz – jeśli rozpacz; lecz nawet nie czytając, kto zaprojektował okładkę, ani nie wiedząc, kto na niej jest, jestem prawie pewna, że to nie twarz Kena Steele’a. Myślę, że w jego oczach nie było już nic prócz pustki, ale takiej pustki, której nie można nazwać, może nienawiść, może obłęd, może smutek – jednak taki, którego nie da się chociażby ogarnąć  – przynajmniej do czasu, aż głosy umilkną.
  Panie Steele – wyrazy uznania – wygrał pan najcięższą walkę. Z samym sobą.   

wtorek, 1 maja 2012

„Się” Edward Stachura

 Trudno jest czytać opowiadania pisarza, który odebrał sobie życie, opowiadania człowieka-legendy. Czytelnik stawia wówczas na pierwszym planie samego autora, a dopiero na drugim treść książki. Wgłębia się w znaczenie kolejnych zdań przede wszystkim po to, by odpowiedzieć sobie na jedno, zasadnicze pytanie: dlaczego on się zabił? A tu, jak na złość, żadnego śladu. Nic, co mogłoby poprowadzić na właściwy szlak, pokazujący coś więcej niż fakty zawarte w biografiach.
  Być może dlatego, czytając Się, od razu odnosi się wrażenie, że bohaterem opowiadań jest sam autor. Mamy wędrowca, gitarę, puste drogi, parę przypadkowych osób. Mamy człowieka, który nic nie tłumaczy, a jednocześnie sam sobie próbuje wytłumaczyć wszystko. Owo „wszystko” zawiera się w monologach Się. Każdy aspekt życia urasta do niewyobrażalnych granic, które trzeba zbadać od początku do końca, aby się dowiedzieć, że nadal stoi się w tym samym miejscu.  Jak gdyby prozaik zamierzał zawrzeć w zdaniach całe życie, streścić cały jego sens. Tylko komu się to udało?
 Teksy Stachury emanują niedającym się opisać spokojem. To jedno słowo ciśnie się na usta i  wyprzedza wszystkie inne.
 „[…] trudno jest żyć – to zawsze możemy powiedzieć, umarłych nie raniąc, nie będąc wobec nich, wobec pamięci o nich niedelikatnymi […]”.
 Być może. Jednak pamięć o Edwardzie Stachurze wciąż niezmiennie utrzymuje się w jego tekstach, nie raniąc poety, nie będąc wobec niego niedelikatną. Się stanowi pomnik pamięci. To może się wydawać nieprzeciętne, to może się wydawać banalne, dla niektórych nawet bezsensowne, ale to zawiera myśli. Myśli – może jedną z najważniejszych rzeczy, których nie musimy nikomu oddawać, a jeśli to czynimy, to tylko dla przyjemności, dla wyrażenia swoich poglądów, dlatego żeby nie wydawać się nudnymi, żeby coś jednak jeszcze powiedzieć… odpowiedzieć. Tymczasem Stachura raczej nie rzucał słów na wiatr, zdaje się, że przelewał je na papier, może się wydawać, że wyłącznie one były dla niego ważne.

wtorek, 24 kwietnia 2012

"Podróż Enrique" Sonia Nazario

  Dla Enrique Stany Zjednoczone to raj, w którym znajduje się pracę, pieniądze i własną, niewidzianą od kilku lat matkę. Enrique uosabia każde opuszczone dziecko, którego rodzice, zamiast mało pociągającej perspektywy przeszukiwania śmietników, wybrali gwarantującą im godziwe zarobki pracę  w obcym kraju. Jednak by trafić do wymarzonego nieba, trzeba najpierw przejść przez piekło. Droga wypełniona stukiem pociągowych kół, napadami bandytów, uczuciem głodu i bólu zdaje się nigdy nie kończyć.  „Są dwa rodzaje meksykańców (…) Dobrzy meksykańcy i źli meksykańcy” - czytamy słowa umieszczone na kartkach książki. Ma się wrażenie, że człowiek, który je wypowiedział, zapomniał na moment, iż „meksykańcy” to przede wszystkim ludzie. Są dwa rodzaje ludzi. Dobrzy ludzie i źli ludzie. Czy aby na pewno? Granica dobra  i zła leży we wnętrzu każdego człowieka. Przebiega w niewidzialnym punkcie, podobnie jak granice państw. Bo czy istotnie wolno uznać, że granica to tylko metalowa bramka, której nie ma się prawa przekroczyć? Nieprawda. Ta linia ma swój początek w miejscu, w którym zaczynamy dostrzegać odrębność poszczególnych krajów i zadajemy sobie pytanie, dlaczego po tej stronie panuje dobrobyt, a po tamtej nędza. Dlaczego małe dzieci  narażają swoje życie, żeby odzyskać miłość i bezpieczeństwo? Dlaczego nasz świetny, ekonomiczno-społeczny system, wspierany tysiącami niezawodnych komputerów, jest tak kiepsko zorganizowany, tak ułomny? Dlaczego obcy kraj wciąga tak bardzo, że zapomina się o odwiedzeniu własnego dziecka? Książka Sonii Nazario to opowieść-artykuł, dowód okrucieństwa, który należałoby postawić przed obliczem władz wszystkich narodów i zapytać, jak można pozwalać na takie sytuacje? Jak można siedzieć wygodnie w fotelu i podpisywać dokumenty, jak można przemawiać publicznie, zbierając oklaski, jak można organizować wystawne przyjęcia pochłaniające miliony dolarów, kiedy tuż obok, na dachu pędzącego pociągu, leży dziecko i modli się, żeby bandyci lub wspaniałomyślna, strzegąca prawa policja nie ogołociła go z ostatniego grosza, nie pobiła lub nie posunęła się do czegoś gorszego. Jak można nie podjąć żadnych skutecznych działań? Czasami po prostu nie można, problemy innych nie są naszymi problemami - tak rzeczy zaniedbane tłumaczy sobie każdy. Nieletni emigranci to tylko mali chłopcy, małe dziewczynki i młodzież, a obok nich bezlitosny świat, patrzący zza zasłoniętych firanek swoich okien i szydzący: O, kolejny dzieciak zdycha z głodu… z głodu miłości.
  A tutaj? Tutaj jest Polska i myjąc zęby, możemy sobie pośpiewać „Ty to masz szczęście, że w tym momencie żyć ci przyszło w kraju nad Wisłą (…)”. 
  Tymczasem nasz przypadkowy Enrique musi dorosnąć zbyt szybko, by wrócić do zbyt szybko odebranego mu bezpiecznego dzieciństwa… w którym już nie ma czego szukać. Może co najwyżej pocieszyć się kolejną dawką narkotyków i wyrzucić w twarz swojej matce, że przez nią się stoczył, mimo że dotarł do raju, zdobył pieniądze i odnalazł ją – rodzicielkę, za którą tak tęsknił, której wypatrywał w każdą wigilię i którą, być może, będzie winił do końca życia za wszystko, co go spotkało.
  „Podróż Enrique” prezentuje nasz „wspaniały” XXI wiek,  w którym słowo „emigrant” jest na porządku dziennym.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

"Grzechy Joanny" Joanna Marat

 Historia opowiedziana przez Joannę Marat dzieli się na dwie połowy. Pierwszą wypełnia e-mailowy romans. Druga przedstawia smutną egzystencję chorej na schizofrenię matki głównej bohaterki; smutną, ale jakby wyzutą z bólu, bo on nie jest tu czymś dominującym. Zdaje się, że chora, nieświadoma swej przypadłości kobieta, a przede wszystkim otaczający ją ludzie dawno pogodzili się z losem schizofreniczki. Jak gdyby to było całkiem naturalne, jakby w ten właśnie sposób wyglądała kolej rzeczy i nikt tak naprawdę nie domaga się odwrócenia zaistniałej choroby. Zapewne z tego względu że nagle ta mała pchełka postanowiła zamieszkać tuż obok, już wdarła się do wnętrza i nie pozostawiła wyjścia. Nie ma cierpienia, nie ma dogłębnego zmagania się z rujnującą człowieka psychiką, jest natomiast zwyczajne pogodzenie się. No… może jeszcze podejmowanie decyzji dotyczących znalezienia miejsca, w którym należałoby umieścić chorą.
 Jednak choroba wije się gdzieś w tle wątku miłosnego Joanny H. i Xawerego. Być może nie taki był zamysł autorki, ale romans zostaje postawiony na pierwszym planie. Miłość ukazana w książce to miłość wulgarna, odpychająca, budząca obrzydzenie, oparta wyłącznie na fizycznym pożądaniu. Chciałoby się nakazać autorce, aby natychmiast wymazała ją z powieści i zastąpiła czymś innym; jednakże wówczas Grzechy Joanny stałyby się zwykłym, ckliwym romansem. A kim w istocie jest Joanna H.? Chyba najbardziej tajemniczą osobą spośród wszystkich bohaterów powieści. Kobietą o kilku twarzach, a właściwie o jednej, nieokreślonej twarzy. Na pozór pogodzona ze swoim staropanieństwem i jeszcze mająca nadzieję, że praca w biurze zapewni jej życiową stabilizację. Zupełnie nieprzewidywalna w swoim działaniu, którego cel wydaje się nader jasny, a mimo to przypominająca główną bohaterkę Rewersu, niepewnie patrzącą na świat młodą kobietę w dużych okularach i w szarym płaszczu. Kobieta zmienną jest. Tyle że zmienność rodzi się wraz z przeżyciami, jakich się doświadcza. I oto ta kobieta o kilku, a właściwie  o jednej twarzy zdaje się bardziej bezsilna wobec życia niż jej chora matka. Może w tym tkwi najsmutniejsza prawda. Miłosne uzależnienie nie pozwala się podnieść i spojrzeć prawdzie prosto w twarz. Powstaje pytanie, skąd bierze się nieumiejętność życia. W przypadku Joanny H. prawdopodobnie jest ona pozostałością z dzieciństwa.
 Książka Joanny Marat pokazuje sytuacje dwóch kobiet - matki i córki. Nic ich praktycznie nie łączy poza więzami krwi, brakiem uczucia i nieumiejętnością poskładania swojego życia w całość.  

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

"Kiling Bono" Neil McCormick


 Gdybym nazywała się Nick McCormick, napisałabym, że „w 1975 odkryłam Beatlesów, przyznaję, trochę później niż reszta świata...”. Jednak ponieważ nie nazywam się Nick McCormick, co więcej w 1975 roku plany o moim poczęciu dopiero raczkowały gdzieś w niebieskich przestworzach, tak więc nie mogę powtórzyć myśli autora Killing Bono. Mogę za to z całą pewnością przyznać, że w 2012 roku poznałam losy Nicka McCormicka i karierę U2; przyznaję, trochę później niż reszta świata.
   Killing Bono zawiera w sobie nagą, podaną bez ozdobników prawdę o życiu Nicka McCormicka. Patrzymy na jego pierwszą lepszą lepszą fotografię i myślimy: miał facet szczęście. Ale pozory mylą, ponieważ to szczęście nie przyszło ot tak sobie, na zawołanie. Poprzedziły je niezliczone upadki i ciągłe pchanie się do przodu, a jak wiadomo, maszyna o nazwie biznes nie chodzi na kompromisy i nie uczyniła tego wyjątku również dla autora książki. To nie jest smutna prawda, lecz życie, w którym trzeba przepychać się łokciami, by dojść do złotej klatki. McCormick, mający ciągłe poczucie porażki w obliczu sławy, jaką osiągnął jego przyjaciel Bono, nieustannie trzyma się na baczności, zahacza o wszystko i o wszystkich, płacze po śmierci Johna Lennona, przeprowadza liczne wywiady, męczy się nad kolejnymi tekstami piosenek i wdziera się tam, gdzie innym nigdy by się nie chciało. A wszystko po to, żeby w odpowiednim momencie wypłynąć jako gwiazda rocka. Jednak ten moment nie nadchodzi.
   Killing Bono to książka o straconych złudzeniach, ale nie tylko. Nick McCormilk pokazuje zakryte strony świata muzyki, o których zwykli ludzie mogą dowiedzieć się czegoś więcej jedynie z gazet. Na tym terenie drugoplanowe role grają też narkotyki, sława uderzająca do głowy, sceptyczna postawa wobec wiary w Boga, niezobowiązujące stosunki seksualne, prawdziwe uczucia, załamania, kontakty ze światowej sławy wokalistami i... przyjaźń.
Biografia McCormicka zadziwia, bawi, wzrusza i każe sięgnąć po płyty U2, przekonać się, co takiego jest w ich muzyce, że potrafiła podbić cały świat. Może właśnie w niej kryje się część ukazanej przez autora opowieści.
Książka Neila McCormicka potwierdza, że najciekawsze są historie prawdziwe.

"Klasztor" Panos Karnezis


 

   Klasztor to historia owiana tajemnicą. Autor, idąc po prostej linii, dowodzi jak łatwo zburzyć spokój i powagę w miejscu, gdzie chlebem powszednim jest modlitwa i ascetyzm. Naruszenie niezmąconej niczym kontemplacji nosi w sobie znamiona sekretów ukrywanych w ludzkich duszach. To, co na pozór wydaje się czyste i nie do przebicia, kryje niewypowiedziane myśli. Klasztor jest miejscem utożsamianym z osobami powołanymi do czegoś głębszego niż praca, dom i dzieci, a przecież tam również żyją tylko ludzie. Panos Karnezis umiejętnie oddaje atmosferę życia konsekrowanego. Wprowadza niespotykany klimat, zupełnie nierzeczywisty, jeśli odnieść go do naszego codziennego, zabieganego świata. Człowiek chciałby zanurzyć się na moment w tej doskonalszej egzystencji i zobaczyć tę część ziemi, gdzie żyje się spokojniej. Kiedy owa klasztorna harmonia zostaje zakłócona, ma się ochotę do niej wrócić, oddać jej dawną świeżość i odegnać sprawy gmatwające ów lepszy porządek. Jednak z drugiej strony właśnie ten zakłócony, ukazany w książce spokój nie pozwala czytelnikowi odłożyć lektury i nakazuje mu brnąć dalej, by odkryć zaskakującą prawdę.
   Klasztor jest opowieścią, która każe nam zatrzymać się na moment, by obejrzeć przez zamazane szybki świat, do którego na ogół nie ma się dostępu. W tym świecie najważniejsza staje się czysta dusza, a najmniej ważna pogoń za każdym kolejnym dniem. Pięknie żyć? Nawet w tak pięknym życiu istnieją rzeczy zakazane i przede wszystkim w tak pięknym życiu trzeba je zwalczać. Powaga, odosobnienie i czystość, a obok tego wszystkiego pokusa skrywana pod rąbkiem zakonnej przysięgi.

"Zawiadowca śmierci" Berndt Rieger



 W jaki sposób miły, spokojny, pracowity i zdyscyplinowany mężczyzna o nienagannym wyglądzie mógł stać się jednym z największych zbrodniarzy wojennych? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Berndt Rieger w swojej książce „Zawiadowca śmierci”. O nazistowskich zbrodniach powiedziano już wiele, napisano jeszcze więcej. Wydaje się, że ukrytych dotąd, wychodzących na jaw krzywd nigdy nie będzie dość. Ten temat ciągle powraca, lęgnie się jak mrówki w swoich mrowiskach, by odkryć kolejnych winnych. Franz Novak mógłby być zwyczajnym redaktorem, mógłby zajmować miejsce przy biurku i pisać artykuły dla świetnie sprzedającej się gazety, a wolne chwile mógłby poświęcić ukochanym przez siebie górskim wspinaczkom. Tymczasem Novak wolał wspinać się po szczeblach kariery w oddziałach służb specjalnych. Książka Berndta Riegera to analiza życia głównego bohatera. Autor krok po kroku odtwarza kolejne posunięcia Novaka. Proste fakty zaczerpnięte z Akt Krajowego Sądu ds. Karnych we Wiedniu oraz z innych dokumentów ukazują poczynania nieżyjącego już Franza Novaka, który wywiązywał się ze swojego zadania znakomicie. Upychał do wagonów tysiące niewinnych ludzi i patrzył, jak się duszą, tłoczą, umierają, jak ze strachu tracą zmysły, jak ich krew leje się strumieniami. 

Jaką wartość ma wypełnianie obowiązku wobec życia setek tysięcy bezbronnych ludzi? Praktycznie żadnej. Tym bardziej zastanawiają słowa samego Novaka: „Samych tych ludzi oczywiście żałowałem, ale to była konieczność. Kto mógłby się wtedy z tego wykręcić?”. Nie sposób przejść obojętnie obok takich słów, płynących z ust samego mordercy. Berndt Rieger nie ma żadnych wątpliwości co do tego, kim był Franz Novak. Autor podaje wszelkie dowody, świadczące o winie człowieka postawionego na ławie oskarżonych. Rieger wydaje sąd, a czytelnik, chcąc nie chcąc, musi przyjąć do wiadomości przedstawione przez autora kolejne bestialstwa dokonywane na człowieku przez innego człowieka. Dokonywane na każdym człowieku, z którym praktycznie Franz Novak nie miał nic wspólnego. Wciąż pozostaje tylko jedno pytanie. Dlaczego?
 
Skąd brali się ludzie gotowi zabijać bez ważnej przyczyny? Kiedy rasa, kolor skóry czy odmienne poglądy przestaną mieć znaczenie? Kiedy tolerancja wyjrzy na światło dzienne?
   Obozy koncentracyjne pozostały miejscami, które należy zwiedzić, groby - miejscami które trzeba odwiedzić i zapalić znicz, a pomniki – kamieniami, na których należałoby przynajmniej od święta położyć kwiaty. A my pozostaliśmy ludźmi. Nie ma innej opcji. O tym przypomina „Zwiadowca śmierci”. Nietolerancja to nie wymysł, to zjawisko, które ponad pół wieku temu wzbudziło potrzebę zabijania. Odległe czasy. Zastanawia więc jedno. Po co na okrągło o tym mówić? Może po to, żeby można było wyobrazić sobie siebie samego pod postacią Franza Novaka i zastanowić się, skąd bierze się brak poszanowania dla odmienności? Nietolerancja wciąż żyje. Nie widać jej w dziennym świetle, ale po ciemku. I czy tego chcemy, czy nie, sami możemy stać się kiedyś jej ofiarami. Powstaje zasadnicze pytanie. Czy lepiej zginąć w wagonie, czy stać, patrzeć i zgadzać się? Franz Novak wybrał drugą opcję. Książka Riegera skłania nie tylko do powrotu do przeszłości, ale także do zastanowienia się nad teraźniejszością.

Na początek...

  Na początek należałoby wspomnieć, że piszę ten tekst w chwili, gdy Poznań wygląda jak miasto odbudowywane po wojnie dziesięcioletniej. Dostanie się do centrum przypomina starania ślimaka, który mimo podłączonego napędzania na cztery koła notorycznie dociera do celu z maksymalnym opóźnieniem. Żółwiata sygnalizacja świetlna może doprowadzić człowieka do palpitacji serca, a zatłoczone autobusy powodują, że odechciewa się żyć. A'propos autobusów, podobno Lech Poznań w ostatni weekend miał szansę świętować jubileusz 370. albo 270. bramki (nie jestem pewna) - o czym głośno poinformował jeden z kibiców tegoż klubu pozostałych fanów piłki nożnej w jednym z miejskich autobusów. Niestety jako niedoinformowana nie napiszę, czy zagorzali kibice opróżnili większą ilość butelek piwa niż zazwyczaj, czy też nie przekroczyli normy. Oczywiście mogłam coś pokręcić. Być może ta bramka ma paść w następnym meczu i, być może, to nie byli kibice Lecha Poznań, w każdym razie byli obwieszeni biało-niebieskimi szalikami.
  Tyle o Poznaniu, z którego niedługo się wynoszę (Wielki czas!).

  Tak więc na początek... o polityce...

  Ostatnio pożyczyłam pewnej osobie antologię opowiadań Swoją drogą. Po jej lekturze moja znajoma oddaje mi książkę, opowiada, co sądzi o kolejnych tekstach. "Ten w porządku, tamten gorszy", etc., i kiedy dochodzi do końca książki, mówi: "A tego opowiadania Marty Mizuro nie czytałam. Jak przeczytałam tytuł - o posłach, to nawet nie zaczęłam".
  Tytuł brzmiał Posłowie. Cóż, polityka - ważna rzecz, może więc nie taka daleka droga od posłowia do sejmu. I jedno, i drugie ma swoje prawa.

PS: Może na taki nie wygląda, ale tak ogólnie to jest blog literacki. Informuję, w razie wątpliwości.