poniedziałek, 5 stycznia 2015

Jorge Bucay, "Listy do Klaudii", Replika, Poznań 2014


To już moje trzecie spotkanie na gruncie literackim z Jorge Bucayem, tym razem niezaliczone do nad wyraz udanych. Treść poprzednich książek, z jakimi miałam do czynienia, układała się w pewną logiczną całość, podczas gdy w Listach do [dawnej pacjentki] Klaudii dominuje niekonsekwencja w postaci zmian tematycznych, co bynajmniej nie stanowi niczego nadzwyczajnego, ponieważ cechą korespondencji jest zazwyczaj nieopieranie się o jedno zagadnienie, więc właściwie pretensje nieuzasadnione, a mimo to czytelnik może poczuć się rozczarowany. 
Wobec tego sytuacja Listów do Klaudii prezentuje się prawidłowo; każdy tekst oferuje odmienną, jak na listy przystało, problematykę, choć niekiedy powiązaną z poprzednimi, w skład których wchodzi m.in. psychoanaliza, neuroza, miłość, wspomnienia z przeszłości, życie osobiste czy nieprawidłowe używanie słów, do którego Bucay przywiązuje niesłychanie dużą wagę, nie tłumaczy jednak, z jakiego powodu staje się to tak ważne, a przynajmniej mnie nie udało się odnaleźć jasnego wyjaśnienia tej kwestii, co zresztą w pewien sposób obija się o działania językoznawcy, któremu powinno bardziej zależeć na tym, aby, co sugeruje Bucay, odróżniać słowa „chcę, muszę, powinienem, pragnę” itp., oraz by używać ich zgodnie z przyświecająca nam intencją. Owo rozdrabnianie rzeczy na czworo wydaje się lekkim nadwyrężeniem, choć w rozumieniu autora wiąże się to z uświadamianiem sobie własnych potrzeb, pragnień itp., a to z kolei łączy się poniekąd z psychoanalizą, która oferuje „zwrócenie osobie jej wolności, zdolności podejmowania decyzji, działania, życia…”. Lecz jednocześnie wolność wymusza odpowiedzialność za czyny oraz za to, co poczniemy z własnymi uczuciami, ale nigdy nie wymusza odpowiedzialności za ich zrodzenie się. I o ile po części zgadzam się z tym poglądem, to jednak wypisany ciemnymi literami na szarym tle cytat raczej nie zachęca do przytaknięcia psychologowi:

Szczęście polega na tym, że pozwala się, by zdarzyło się to wszystko, co ma się zdarzyć (List 11).

Być może świetne motto dla przeżywających właśnie arkadię, ale z pewnością nie dla będących jak najdalej od jej zdobycia. Przyjmując powyższe zdania dosłownie, a nawet niedosłowne, natychmiast przychodzi do głowy jakaś absurdalna sytuacja; weźmy pierwszą z brzegu. Facet zapala świeczki na choince, po chwili wybucha pożar, ale właściciel choinki stoi bezczynnie i podziwia niespotykany widok. Tego typu sytuacji znalazłoby się całe setki. Cytat Berry’ego Stevensa przytoczony przez autora Listów aż kusi, żeby dopisać do niego słowa piosenki Magdy Femme:

Wystarczy być
Nic więcej
Jak nieśmiertelność
I tak do końca trwać
Purpurą mieni się świat
Tak dotrwać tylko do końca […]


No ja rozumiem, że to pachnie metaforą, ale z drugiej strony przytoczone wersy bardziej proszą się o wzięcie ich na serio, a wówczas oznaczałyby, że siedzenie i patrzenie w sufit to najbardziej polecane przez piosenkarkę wyjście. Podobnego wrażenia doznaje się przy słowach Stevensa, oferujących zamiast działania postawę osła, czekającego w nieskończoność na kaszę spadającą z nieba. Wystarczy być... Kamień też jest, tylko co z tego? Jeśli ten słowny specyfik zaaplikować pacjentowi z np. depresją, to zakładam, że efekt gwarantowany, niestety raczej w kierunku przeciwnym do obranego. Oto pan Czesław z nawałem braku sensu życia udaje się do psychiatry, a ten sypie mu gadkę: „Panie Czesławie, niech pan pozwoli, żeby zdarzyło się, co ma się zdarzyć”. A że w umyśle Czesława śmierć wydaje się coraz bardziej zachęcającym rozwiązaniem, niewykluczone, że po wyjściu z gabinetu skorzysta z dobrej rady. To pesymistyczna wersja, jak zwykle przekraczająca pewne prawdopodobieństwo, ale jedynie taka mi się nasunęła.
Swoją drogą, to dziwne, jaką wagę Bucay przykłada do pojedynczych słów, które analizuje, rozpatruje, wprasza do dialogów z pacjentami, a jakby zapomniał o tym, żeby na czynniki pierwsze rozłożyć powyższy cytat, wart o wiele większej uwagi.
Po przeczytaniu listów Bucay'a, zresztą jednostronnych, ponieważ odpowiedzi na nie najwyraźniej odpoczywają w którejś z szuflad twórcy, odnosi się wrażenie, że jednym z celów autora jest pisanie ze zrozumieniem; Listy to jakby próba objaśnienia stosowanych metod, a może bardziej próba objaśnienia samego siebie, lecz trzeba przyznać, że jednocześnie znany psychoterapeuta dostarcza odbiorcy kilku interesujących sposobów postrzegania świata.

Za każdym razem, kiedy spotykamy kogoś, kto podchodzi do pewnych spraw inaczej niż my – niż ja czy Ty… - uważamy go za szaleńca. Jeśli nie myśli, nie działa jak wszyscy i nie wierzy w to, w co wierzą wszyscy, to jest jasne, że jest wariatem. Takim jak Kolumb, Galileusz, Kopernik, Jezus – i bardzo daleko za nimi wszystkimi – ja (List 22).

Nie przeczę, że te słowa wzbudziły moje największe zainteresowanie, podobnie jak List 40., a właściwie wiersz:

[…] Ale najbardziej mnie boli twe milczenie.
Czuć, że się przede mną ukrywasz,
Że się chowasz za swoimi <<nie wiem>>,
Że, jak w tangu:
                          szukam cię, a ciebie już nie ma.
Potrzeba ci jakiejś wymówki, żeby ode mnie odejść?
Mogę się wspiąć na najwyższe szczyty
                         z twoją pomocą,
A bez ciebie męczy mnie nawet przekomarzanie się,
męczy mnie pokonywanie trudności,
męczy mnie zmaganie się z twoją dumą,
męczy mnie walenie do drzwi […] (List 40)

czwartek, 1 stycznia 2015

Bez noworocznych reguł

Jaki mamy rok, chyba nie trzeba nikomu przypominać, bo to niesłychanie nudne, powtarzać co 365 dni te same wyrobione formułki, ale co zrobić, takie zasady. Stosując się więc do nich, aczkolwiek nie całkiem jak należy, życzę wszystkim przystankującym na tym nudnym blogu, żeby z każdej lektury (także z lektury tego blogu) wychodzili nieco pokiereszowani, ponieważ jak napisał Emil Cioran "Książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia"*. Pominąwszy czytanie rozkładów jazdy, informacji o planowanych podwyżkach, pozwów do sądu, listów gończych, mandatów, wiadomości o zgonach, etc. 
Chociaż słowa Ciorana wcale nie dziwią, bo przecież "Nawet ci normalni [autorzy] to świry", o czym najlepiej wie Dan Brown** (więc czego można się spodziewać po ich książkach). Tak... tylko kim w takim razie są ci nienormalni?   


*  Zeszyty 1957-1972.
**Kod Leonarda da Vinci

piątek, 26 grudnia 2014

Lucía Puenzo, "Anioł Śmierci", Replika, Poznań 2014.

- […] Wiesz, dlaczego świecą?

Lilith powiedziała, że nie, nie odrywając wzroku od swojej zdobyczy.
- Żeby zwalić samce, które latają wyżej. Jeśli czują się zagrożone, zaczynają świecić. Odchyl odrobinę… (s. 156)

Gdzie tu logika? Z jednej strony świecą, ponieważ zapraszają partnerów, z drugiej świecą, gdy czują zagrożenie, jak gdyby nie mogły się w końcu zdecydować, czego chcą, wybrać jednej opcji, zamiast świecić jednym promieniem z dwojga sprzecznych powodów.   
Niemniej opisane wyżej działanie świetlików w pewien sposób staje się analogią do zachowania głównego bohatera Anioła śmierci, Josefa Menegele, który „świeci” żeby zyskać zaufanie, a także „świeci”, by zamroczyć nieczujących się jeszcze zagrożonymi, ale już stanowiących doskonałą ochronę przed nieprzyjaciółmi Niemca.
Josef specjalizujący się w eksperymentach na stworzeniach żywych, jeden z największych nazistowskich badaczy, a zarazem jeden z najbardziej poszukiwanych wojennych przestępców, zwinnie wymykający się psom gończym, wkrada się w łaski argentyńskiej rodziny, których członków obserwuje nie mniej dokładnie niż znawca much, delektujący się kolejnym napotkanym okazem, przydatnym do przeprowadzenia pomiarów niezbędnych dla dobra nauki likwidującej gatunki niższego rzędu dla ochrony gatunków rzędu wyższego, pomocnej w ustanowieniu tych drugich wyłącznymi obywatelami ziemskimi. Jednak Josefowi za króliki doświadczalne, znakomite dla rewolucyjnych odkryć, nie służą tylko zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie. W jego mniemaniu grupą homo sapiens przeznaczoną (a raczej wyróżnioną) dla zajmowania kuli ziemskiej jest rasa aryjska, która, jak mniema badacz, z pewnością stałaby się wyłącznym ludzkim gatunkiem posiadającym prawdo do dreptania po ziemskich ścieżkach, gdyby tylko „Führer najechał na Anglię, uwięził króla i posadził na nim swojego brata… Tu właśnie upatrywał przyczynę klęski drugiej wojny światowej […]" (s. 180).
O ile jednak główny bohater uwzględnił wspomnianą rodzinę jako doskonały materiał badawczy,  o tyle najbardziej przypadła mu do gustu 12-letnia Lilith, zbyt niska jak na swój wiek i z tego względu idealnie nadająca się do obserwacji, a raczej do eksperymentów, i nie tylko do nich… Dziewczynka zresztą przywiązuje się do nieznajomego o wiele bardziej, aniżeli powinna, i nawet nie zdaje sobie sprawy, że nie jest jedynym zwierzakiem doświadczalnym w pokaźnej (przede wszystkim przeszłej) armii Josefa, trzymającego już w zanadrzu ciekawszy plan rozgrywki na każdą niesprzyjającą mu okazję.
Dziwna atmosfera książki, trudna do ogarnięcia, powoduje twierdzenie, że lektura kryje przed czytelnikiem jakąś tajemnicę, powoli odsłaniając szpalty malowidła, aczkolwiek właściwie nie wiadomo, czy określenie "tajemnica" pasuje do niej jak ulał. W tym wypadku słowo "tajemnica" wydaje się co najmniej przejadłe. Coś dziwnego ewidentnie wyłania się podczas czytania książki. Nie zaznamy grozy, nie ma strachu z prawdziwego zdarzenia, może odrobinę przemykającego bokami i natychmiast w popłochu się ulatniającego. Jednak trzeba brnąć dalej, żeby sprawdzić, co jeszcze oferuje tekst, może coś gorszego, może coś mroczniejszego; to, czego szuka czytelnik, żeby najeść się trochę strachu i najlepiej uniknąć go w realu? A kiedy i to zawodzi, rodzi się absurdalna myśl, że na kartkach trzymanych w ręku istnieje niewyjaśnione bliżej poczucie straty - nie wiadomo czego; i  niewykluczone, że to najdziwniejsze, co oferuje powieść – mały-wielki brak.
Czego brakuje w powieści napisanej prostym językiem?
Może wzbudza ona chęć, żeby Josef okazał się kimś innym, a nie „tylko” świetnie prezentującym się zewnętrznie zbrodniarzem historii o niezbyt pogłębionej psychice, może chęć, by autorka inaczej rozegrała tę partię, i zamiast mordercy postawiła przed odbiorcą człowieka chowającego w swojej przeszłości dramat nie cudzego, lecz własnego istnienia. Tymczasem wszystko na nic, żadnego superbohatera w zanadrzu… (mało przekonujące byłoby uznanie za takiego, a właściwie za taką, wyłaniającą się z mroku Norę; może Lilith...), jedynie czarujący specjalista z dziedziny genetyki (i nie tylko genetyki), bez najmniejszego trudu przyciągający do siebie kogo zechce, podobny do lalek, jakimi w pewnym okresie zaczyna się interesować. Niewykluczone, że złą stroną powieści jest właśnie owo nadmienione niedomaganie głębszej myśli, nie tak nadmiernie oczywistej, nie tak jasnej w swoim znaczeniu, jak dwa plus dwa = cztery.
Koło Anioła Śmierci można przejść obojętnie, chociaż mnie się to chyba nie do końca udało. Nie stawiałabym jednak na to, że mamy do czynienia z książką z gatunku tych, o których się nie zapomina, i sytuacji nie uratowało nawet umieszczenie w powieści postaci historycznej, nazywanej zgodnie zresztą z tytułem Aniołem Śmierci.  




czwartek, 13 listopada 2014

Barbara Dmochowska, "Australia", Bernardinum, Pelplin 2014.

Dawno nie czytałam tak optymistycznej książki, optymistycznej - nie znaczy fascynującej, optymistycznej nie znaczy nawet – zarażającej optymizmem czytelnika. Barbara Dmochowska nie ukrywa swojego zachwytu nad wszelkimi, mniej i bardziej fascynującymi niespodziankami spotykanymi w drodze do Australii, przyjmuje z równym entuzjazmem zarówno widok pingwinów, kangurów, zachodzącego i wschodzącego słońca; choć coś mi się zdaje, że największą przyczyną owego optymizmu jest jednak towarzysz jej podróży. Nieco, lecz nie do końca, skojarzyło  mi się to z „Pożegnaniem z Afryką” (słowo daję, nie ma ku temu żadnych podstaw, więc nie wiem dlaczego), tyle tylko że tutaj mamy do czynienia z powitaniem, i nie Afryki, lecz Australii, z powitaniem niezwykle entuzjastycznym. Przeszkody w drodze do celu nie stanowi nawet rozpadające się auto, co chwila domagające się naprawy.

Przed nazwaniem książki Dmochowskiej „przewodnikiem” należałoby postawić znak STOP, ponieważ raczej przypomina ona pamiętnikowe wspomnienia dwojga młodych ludzi, wyruszających w nieznane. I mimo że nie można zaprzeczyć, iż w tekście występują pewne przydatne informacje, jednak niełatwe zadanie stanowiłoby dotarcie do Australii, obierając za GPS jedynie tę papierową wskazówkę, o wiele więcej miejsca niż wartościowe wiadomości zajmują w niej poczynania dwójki bohaterów, ich wrażenia, a ten aspekt książki z pewnością wzbudziłby największą ciekawość u samych Australijczyków, którzy dzięki lekturze mogliby obejrzeć swój kraj oczyma obcokrajowców.
Dla zainteresowanych podróżą do omawianego tu kraju, być może, ważną okaże się informacja zawarta na stronie 181., a konkretnie dotyczy ona tego, jak odróżnić mieszkańca Darwin od obcokrajowca.

„ – Jeśli przypadkiem, przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdarzy ci się trafić do Darwin i będziesz siedział w zaciemnionym barze, pijąc zmrożone piwo, jedno za drugim, bo tylko tak można tam przeżyć, a ktoś głupio uśmiechnięty zapyta: <<Jak leci? Przyjemna dziś pogoda, prawda?>> to znaczy, że to tubylec, mieszkaniec tego miasta”.

Wówczas, gdy już będziemy pewni, po głupim uśmiechu – jakkolwiek on wygląda, że mamy do czynienia z Darwińczykiem, albo rozważniej będzie jeśli użyję określenia „z mieszkańcem Darwin”, żeby uniknąć nieporozumień, to wypadałoby zachować ostrożność, ponieważ… jeśli oni tak ciągle nadużywają alkoholu, lepiej mieć się na baczności. Choć niewykluczone, że biesiady przy kuflach piwa dotyczą jedynie przyjezdnych.
W każdym razie zachęcająca anegdota (nieprawdaż?) informująca o tym, że Australijczycy, a w szczególności mieszkańcy Darwin, bywają głupio uśmiechnięci (trudno sobie to wyobrazić, ale zapewne uśmiech nie schodzi z ich twarzy z powodu nadmiaru procentów), a jeśli mam mówić za siebie, to powiem, albo napiszę, że na mur-beton nie przeżyłabym w Darwin ani jednego dnia. Zdaje się, że wody tam raczej się nie zoczy. W jaki sposób żyli ludzie w Darwin, kiedy jeszcze nie produkowano piwa, naprawdę nie mam pojęcia. Chociaż właściwie, skoro osiedlili się tam dopiero w latach 1824-1829, to może browary już istniały…
A wracając do książki gęsto obsianej ilustracjami, podróż obejmuje m.in. Sydney, Alice Springs, Tasmanię, wyspę Adelajdę (o rany, tam jest 40 stopni C) Canberrę, Melbourne.
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Żeby tak ktoś Polskę wychwalał. Naprawdę chciałabym o tym przeczytać. A tam upał jak w piekarniku, dookoła żywej duszy, psy dingo, krokodyle i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli kogoś fascynują tego typu atrakcje, łącznie w nagminnym piciem piwa, to jak najbardziej polecam. Mnie interesują tylko po części, przynajmniej na razie.
Ale! Co ciekawe, jeśli już wyruszycie w podróż i znajdziecie się w Braidwood, nie zapomnijcie zaczepić o pomoc drogową. Prawdopodobnie, w przypadku gdy jesteście kobietami, pierwsze pytanie, jakie wam zadadzą, będzie brzmiało: "Czy bak jest pusty?". Ponieważ według panów pomocników ze wspomnianego miasta „kiedy kobieta dzwoni po pomoc drogową, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma pusty bak”. Ciekawe o co chodzi w przypadku tego jednego pozostałego procenta. Tak… myślę, że faceci raczej po pomoc drogową dzwonić nie będą, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich prędzej zadzwoni po myśliwego, żeby dobił kangura, jaszczurkę albo inne zwierzę, które właśnie wleciało im na/pod maskę (wziąwszy pod uwagę trunki wskazane do spożywania). Paliwo prawdopodobnie wożą w kanistrach, zamiast bagażu. Chociaż w tych 40 stopniach Celsjusza to może być niebezpieczne.
A co jest w Australii najlepszego, może wiedzieć chyba tylko ktoś, kto tam mieszka:

„Poza miastem człowiek ma spokój. Tak jak tutaj. Ja się tu urodziłem. Tu, w tym domu […] Wokoło pusto: łąki, wzgórza, niebo i gwiazdy. Ludzi niewiele, ale wystarczy. […] Wcześniej mieszkałem w Braidwood, potem na kilka lat przeniosłem się do Canberry. Ale wróciłem tu. Kto pozna bezludzie, zaraz je pokocha. Mój pradziad, na przykład, przyszedł tu z Sydney. Mieszkał w tym starym domu. Szukał złota. Dużo jednak nie znalazł. Ale wybudował dom i został. Nigdy już nie chciał wracać do miasta” (s. 53).

I to jest o wiele bardziej przekonywujące niż mniej czy bardziej udane przewodniki turystyczne.
Niestety istnieje też druga strona medalu:

„– Chłopie, tu nie Europa. Tu się rzeczy nie ogląda. Tu naprawdę nic nie ma. Kupa ziemi, nic do oglądania. Tu się leży, opala, pije piwo. Kupa rzeczy do roboty, ale nic do oglądania!” (s. 57)

Brzmi zachęcająco. Nie żartuję. Ziemia, ziemia i jeszcze raz ziemia; a u nas: budowle, budowle... i tak do znudzenia, coraz więcej, wszędzie wokoło.   
Szkoda, że nikt nie napisze „przewodnika” (raczej niewłaściwe słowo) z poglądami mieszkańców danego kraju. Na pewno wszyscy podeszliby do niego sceptycznie i na pewno mieliby odmienne zdania… do czasu aż sami by tam zamieszkali … gdyby zamieszkali.


Książkę Dmochowskiej przeznaczyłabym dla młodzieży; literatura prosta, co nieco mówiąca o Australii, może w sam raz tyle, ile potrzebuje nastolatek, żeby zrozumieć, co to za kraina kangurami i innymi niespotykanymi u nas stworzeniami obsiana, skoro seria wydawnicza, w jakiej ukazała się książka „powstaje pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego”…

czwartek, 16 października 2014

Marianne Fredriksson, "Simon i dęby", Replika, Poznań 2013.

„Simon i dęby” to jedna z piętnastu powieści Marianne Fredriksson – szwedzkiej pisarki i dziennikarki żyjącej w latach 1927-2007. Jak czytamy na okładce książki, tematem przewodnim pisarstwa Fredriksson jest przyjaźń, a tej nie braknie również w omawianej tu powieści, ponieważ więzi, jakie łączą tytułowego bohatera z poznanym pewnego dnia Izaakiem, z pewnością zaliczyć należy do wspomnianego wyżej rodzaju relacji, choć w okresie późniejszym doszukać można się w niej również zgrzytów.
Izaak pochodzi z rodziny żydowskiej, zaś Simona poza przyjaźnią z wytykanym palcami przez antysemitów chłopcem łączy jeszcze coś, mianowicie pochodzenie. Nieświadom go jednak chłopiec będzie musiał zmierzyć się z prawdą o samym sobie w późniejszym czasie, a ten mija zaskakująco szybko, akcja gna prędzej niż galopujący koń i zanim czytelnik zdąży się obejrzeć, jeden wątek zamienia się w kolejny, popychany już przez następny. Zdaje się, jakby autorka obawiała się, że nie starczy jej dni na opowiedzenie wszystkiego do końca i na schowanie swojego pisarskiego pióra do szuflady, ponieważ obok Simona pojawia się szereg innych, bliskich mu osób, a każda z nich kryje swoją własną historię naskrobaną szybciuteńko, toczącą się w okresie przedwojennym, wojennym i powojennym. Problem w tym, że żadna z tych historii nie jest nazbyt głęboka, w każdej zawadza jakaś powierzchowność, pośpiech wciąż wciskający się do książki, jak gdyby za dużo mieszczących się w niej bohaterów nie pozwalało na pominięcie którejś osoby i na całkowite, mocne zajęcie się co najwyżej dwoma lub trzema postaciami. Być może precyzyjniejsze nakreślenie psychiki jednego nawet bohatera i poświęcenie mu większej ilości miejsca wystarczyłoby, aby tekst zyskał na wartości, ale tak się nie dzieje. Nawet postać Simona, właściwie przebijająca się najczęściej, upomina się o pewne dopracowanie. Simon bardzo szybko staje się dorosły, a jego pragnienie życia innego od znanego mu dotąd, podobnie jak reszta nie mniej ważnych  problemów młodego człowieka, zmaganie się z nimi, pogłębia się w miarę czasu, identycznie jak nasilają się troski pozostałych bohaterów; nikt właściwie nie pozostaje nieruszony przez okrucieństwa życia i mimo że okrucieństwa niebłahe, to i tak natychmiast się o nich zapomina, bo już nadciągają troski kolejnego bohatera, o których czytelnik  t e ż  musi się dowiedzieć. Marianne Fredriksson chyba wolała nie tracić czasu i gnać do przodu, zamiast zając się jedną postacią raz, a dobrze, tak żeby nie zauważało się niedopowiedzeń. Tymczasem zdaje się, że tekst składa się z luk, które można by zapełnić, ale zabrakło miejsca.
Pomimo że powieść toczy się między innymi w czasie wojny, nie zauważa się tu nadmiaru jej obecności, nieprzychylny dla ludzi czas daje o sobie znać w paru miejscach, po czym znika jakby nigdy nic, choć jednak nadal przemyka tu i ówdzie między zdaniami, jak na przykład w tym jednym z nielicznych fragmentów, świadczących o tym, w jakim okresie żyje Simon i jego bliscy:

„Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawia i jak Niemcy wykrzykiwali swoje <<Heil>>, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą […]” (s. 12).

Chciałoby się powiedzieć, że „Simon i dęby” to ogródek wypełniony zbyt wieloma gatunkami roślin, które, choć uporządkowane, doskonale nadają się na zupę jarzynową; każda się przyda, lecz żadna nie będzie wyjątkowa. Nie można narzekać na niedobór buntu, miłości, przyjaźni oraz nienawiści, nie można narzekać na nudę, ale…

Po powieści przetłumaczonej na 47 języków i uznanej przez szwedzkich krytyków za jedną ze stu najlepszych powieści świata oczekuje się jednak czegoś więcej.


Lecz… nie da się ukryć – świetna okładka.