poniedziałek, 30 czerwca 2014

Ludwik Bohdan Grzeniewski, "drobiazgów duch wspaniały i powietrzny...", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973

Literatura - tu sprawdza się nawet stare prognozy pogody…


Tytuł książki Ludwika Bohdana Grzeniewskiego, „drobiazgów duch wspaniały i powietrzny…” może zmylić czytelnika i narzucić mu podejrzenie, że tych kilka tytułowych słów stanowi nawiązanie do poezji Michała Aleksiejewicza Kuźmina. Podtytuł: Szkice o  realiach literatury w pewnym stopniu rozjaśnia sprawę zawartości lektury, lecz wciąż niewystarczająco. Ostatecznym ratunkiem staje się zapoznanie się z treścią dzieła, po które, chcąc nie chcąc, byłam zmuszona sięgnąć, a właściwie zamówić, ponieważ teksty czytane z przymusu lub długo poszukiwane często drzemią sobie spokojnie w bibliotecznych magazynach do czasu, aż jakaś nawiedzona dusza zostanie skazana na zainteresowanie się nimi. A szkoda, ponieważ gdyby owe „archaiczne” księgi leżały zwyczajnie na półkach, niewykluczone, że byłyby częściej zauważane. Tymczasem tkwią w niedostępnym miejscu i człowiek nie znajduje sposobu, żeby się do nich dostać, a co więcej nie ma pojęcia o istnieniu większości z nich. Chociaż! Jedna, jedyna rada polega na zostaniu pracownikiem biblioteki i wtedy… hulaj duszo wśród starych szpargałów, wiecznie skrywanych przed światem, a niekiedy niezwykle interesujących. Może dobre wyjście stanowiłoby założenie Biblioteki Książek Nieczytanych/ Zapomnianych, w której wszelkie wydzielające dziwny zapach karty byłyby jawnie dostępne, zamiast skrywać się w nie wiadomo gdzie znajdującym się magazynach. A nuż trafiłaby się któremuś pasjonatowi książek jakaś fascynująca lektura, niczym ślepej kurze ziarno?

Jednak, jak to zwykle bywa, odbiegam od tematu… podczas gdy duch wspaniały i (nie wiem czemu) powietrzny (nie rozeznaję o jakim duchu mowa, ponieważ nie zabrałam się do interpretacji wiersza Kuźmina) czeka.
Szkice, jak wyjaśnia autor, pisane były w latach 1966-1972 (poza jednym, napisanym wcześniej). Dodam, że autor to znany poeta i prozaik, twórca wielu szkiców i esejów, m.in. Warszawy w „Lalce” Prusa czy Warszawy Aleksandra Gierymskiego.
Tym razem książkę napisałem szkicami, a nie szkice zebrałem w książkę. Stąd spójność obok tematycznej różnorodności. Stąd podział na części: cztery razy po dziewięć.

W tym momencie niemal wszystko wydaje się jasne, jednak podział na części ominę, ponieważ szkice zamiast w rozdziały rysują mi się tu w jedną wielką całość.
Początek książki traktuje o literackich omyłkach, choć nie brak mowy o nich również dalszych tekstach.

Gafy układają się w świecie literatury jak archipelagi wysp na ziemskich oceanach – czytamy na stronie ósmej – Wielkie i małe, ciągną się łańcuchami, formują w przedziwne konstelacje, implikują wzajemnie jak Mozambik z Madagaskarem. Ileż radości daje ich wykrycie. Oto John Smith, który może przyganić Szekspirowi; oto Jan Kowalski wykrywający gafy w dziełach wieszczów. Ogromna, jakże ludzka pociecha, że nawet słońca nie są bez plam.

Grzeniewski, który, zdaje mi się, sam specjalizował się w wykrywaniu pisarskich omyłek, może poszczycić się szeroką wiedzą na temat owego „archipelagu gaf literackich”. A trzeba przyznać, że niemało ich w literaturze i nie jedynie u mniej poczytnych twórców, ale także u pisarzy większego kalibru.
Na początek Grzeniewski wspomina o pomyłkach Homera, który np. w Iliadzie uśmierca podczas bitwy Pylajmenesa, a następnie w jednej ze scen wskrzesza go. Z kolei Szekspira raczej nie pasjonowała geografia, historia czy filozofia, jak przypuszcza autor, a dowodem na to jest chociażby umieszczenie w Juliuszu Cezarze zegara. Mickiewicz z kolei uczynił ze zjawisk przyrody istny kogel-mogel. W jego Panu Tadeuszu przyroda kpi sobie z pór roku i wyprawia, co jej się żywnie podoba, począwszy od szparagów występujących w czasie żniw. Natomiast Sienkiewicz nie zdawał sobie sprawy m.in. z tego, że w czasie oblężenia Jasnej Góry w 1655 r. obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej nie było w klasztorze. Niewybaczalnym dla niektórych może okazać się fakt, że kolejny powieściopisarz – Prus, umieścił w Faraonie (który bodajże zawiera największą ilość błędów) platynę i pomarańcze, odkryte dopiero w XVIII wieku, a z kolei Flaubert nie wiedział, że za czasów Hannibala wielbłądy nie spacerowały w Kartaginie.

Co poza tym?

Niegdyś – powiedziała Agata Christie na zakończenie obrad – pisanie i czytanie powieści kryminalnych było rozrywką. Dzisiaj dziedzina ta wymaga wszystkowiedzących autorów i czytelników nie nazbyt biegłych w nauce (cyt. za Grzeniewski, s. 16).  

Świetnie powiedziane. Nie zaszkodziłaby owym artystom, jak sugeruje Grzeniewski, również znajomość ptasich obyczajów. Ta dziedzina życia, mimo że w zasadzie tak  prosta, staje się niezwykle trudna, gdy dotknie jej człowiek z lichą wiedzą o stworzeniach latających. Grzeniewski poświęca dużo uwagi temu problemowi, ale nie stroni także od innych.
Pisze m.in. o „woltyżerkach publicystów”, w odniesieniu do Chłopca z Biblią Borowskiego, oraz o Oziminie Berenta, z której usunięto trzecią figę. Wspomina o własnym szkicu Krótki suplement do „Żywego wiązania”, zamieszczonym we „Współczesności”, a poświęconym pomyłkom znajdującym się w książce Igora Newerlego. Wyjaśnia, kto przejął od księcia Kazimierza Poniatowskiego pomysł z wanną – podarunkiem dla Agnieszki Truskolaskiej. Zastanawia się, co zostałoby jeszcze ze spuścizny Mickiewicza, gdyby nie pewien wrześniowy dzień roku 1855, podczas którego poeta puścił z dymem wiele swoich notatek. A ponadto mowa także o zwyczaju łuskania pestek słonecznika, o ulicach wysypanych jego łuskami oraz o słonecznikowych polach.    
Najwięcej miejsca zajmują jednak szkice poświęcone Lalce oraz jej, wspomnianemu już, autorowi. Mamy więc tekst o „niewłasnych” pomyłkach Prusa, dociekania nad pierwowzorem postaci Ochockiego, podrozdział o Chałubskim i Baranowskim – dwóch lekarzach z powieści, istotnie znanych autorowi Lalki. Dalej rozważania nad tym, czy Rzecki mógł jechać z Pragi do Warszawy zwiniętym mostem, któremu to problemowi Grzeniewski poświęcił zapewne niemało czasu, podobnie jak wiele godzin musiał stracić, by dowiedzieć się, jak wyglądał stan pogody w Wielką Środę 17 kwietnia 1878 r. Albowiem tego dnia:

[…] panna Izabela już siedziała w otwartym powozie wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną. Po Alei chodziły wiosenne powiewy roznosząc tę szczególną, surową woń, która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare trawniki nabrały zielonkawego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie otworzyły parasolki. – Śliczny dzień – westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie poplamione białymi obłokami (cyt. za Grzeniewski, s. 100).

Tylko czy na pewno słońce grzało?
Badania sięgają zenitu (ale jeśli dla badacza literatury tego typu wiedza jest istotna, nie mam nic przeciwko…)
Mimo powieściowych błędów Grzeniewski przyznaje, że Lalkę czyta się wielokrotnie i nie należy w swym twierdzeniu do wyjątków.

Ilekroć był zaziębiony lub poboliwały go zęby, albo się kochał nieszczęśliwie, Jacek stosował przeciwko dolegliwościom ciała i duszy lekturę tej powieści. Lek nie zawodził. Arcyproza Prusa działała skuteczniej niż proszki aspiryny. Ostudzała gorączkę, uspokajała nerwy, regulowała bicie serca (Wokulski Stefan Godlewski)[i].

[…] książki jego towarzyszyły mojej młodości, a i dziś, gdy mi smutno lub nudno, najlepszym jest dla mnie lekarstwem zażycie paru rozdziałów "Lalki" (Antoni Słonimski)[ii].

A jak wspomina się bohatera głównego – literata zapewniającego lek na bolączki w postaci kolejnych części sztuki poskładanej ze słów? Aleksander Głowacki został zapamiętany jako miły pan w ciemnych okularach, rozdający dzieciom cukierki. „Taki niepozorny, zasuszony dziadek o wyglądzie zakrystianina…” , z poczuciem humoru i… ciętym językiem. Miły pan, którego pisarki pytały o zdanie odnoście do swoich tekstów, a pośród nich autorka Trędowatej.

Szkice Grzeniewskiego?
Hmm… Po tej lekturze zastanawiam się, jak się dostać do archiwum bez posiadania odpowiedniego wykształcenia.

A błędy literackie i inne? Nie ma człowieka, który ich nie popełnia.  





[i] cyt. za Grzeniewski, s. 174
[ii] tamże

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Gdy myśli podlegają ocenie...

Dorota Masłowska, Dusza światowa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

    Agnieszka Drotkiewicz pragnęła, żeby „Dusza światowa”  była pewnym głosem w sprawie, może pewną prośbą o inny sposób rozmowy. To jest ważne, myślę, że trzeba podkreślić fakt, iż bezmyślne multiplikowanie konfliktu naprawdę jest niebezpieczne.
Czy ów zamysł się spełnił? Dorota Masłowska zabiera głos w sprawie, a dokładniej w wielu sprawach, przy akompaniamencie, albo raczej odpowiadając na pytania, dyskutując, odnosząc się do tez pytającej, lecz jak się okazuje (czytając opinie niektórych recenzentów) niewystarczająco nowatorsko, niewystarczająco dorośle. Nie na to czekała opinia publiczna. Popis „własnomyślowy” w wykonaniu Masłowskiej przedstawiał się w jej wyobraźni nieco inaczej. Jak? Nie mnie o to pytać.
Zamiast wywiadu rzeką płynącego publika otrzymała rozmowę dwóch znających się, wydaje się, że nawet lepiej niż dobrze, kobiet; rozmowę, która miejscami przybiera formę pogawędki na ważne i mniej ważkie tematy. Z poglądami autorki Wojny polsko-ruskiej można się zgadzać, można wnosić sprzeciw i dopuszczalne jest również potraktowanie ich jak mijającego nas, nic nieznaczącego przechodnia.
Pomijając takie sensacje jak chociażby ta, że Dorota Masłowska nie posiada konta na  Facebooku, kojarzącego jej się z Rokiem 1984 Orwella, nie prowadzi blogu, unika najbardziej obleganych wydarzeń kulturalnych, książek czytanych przez wszystkich, tylko z tego powodu że wszyscy je czytają, pochłania kolejne numery „Prześlij Przepis” czy wypowiada  niezbyt pochlebne zdania na temat czasopism typu „Viva”, trzeba uwzględnić o wiele ważniejsze punkty zawarte w książce. Próżno szukać w tekście skandalicznych zwierzeń, jeśli czytelnik miał na nie chrapkę. Zamiast kilkuwarstwowego tortu z nadmiarem lukru znajdujemy wielotematyczne danie garnkowe a’la Masłowska.
Pisarka wypowiada się m.in. na temat wnętrz artystów: […] wielu twórców, których znam lub znałam, nie umiało żyć bądź nie umie żyć: ich nadwrażliwość na własną osobę, coś, co bym nazwała pokręceniem, czy też […] może „niestandardowa budowa psychiki” powoduje straszne zawirowanie w sferze osobistej i twórczość staje się produktem ubocznym, ucieczką od życia. Zresztą daleko nie trzeba szukać – ja sama byłam zawsze taką osobą (s. 42), tłumaczy, czym niekiedy pachnie pisarstwo: […] zawód pisarza mieści się chyba gdzieś między zawodem misyjnym a szarlataństwem. […] Chociaż na przykład taki Paulo Coelho, jemu jakoś udaje się figurować po obydwu stronach medalu. Strasznie szarlatani, ale koniec końców wielu ludziom te jego oszukaństwa robią bardzo dobrze. […] czują się pokrzepieni […] (s. 62-63), broni literatury łatwej, lekkiej i przyjemnej: […] nie pamiętamy, że często autorkami są panie, które mają potrzebę podzielić się jakąś swoją historią i swoje pisanie głęboko przeżywają. I że wielu innym kobietom takie opowieści są właśnie potrzebne do życia, a nie James Joyce (s. 67). Znakomicie zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju aspekty zamieniają człowieka w konsumenta: […] Pieniądze są groźne, Warszawa jest groźna, bo tu człowiek zaczyna myśleć takimi kategoriami jak wszyscy: mieć ładne mieszkanie, mieć komfort, spokój, ładnie wyglądać, jeździć na fajne wakacje (s. 69).
Jak natomiast prezentuje się w jej oczach miasto? […] miasto jest jak teatr […] wynika z zagęszczenia, jest wymuszony nadmiarem jednostek […] wydaje się kompletnie absurdalny: cały ten spektakl ubrań, gestów, systemu poruszania się. […] na wsi ubranie służy tylko do ubrania, do tego, żeby nie było ci zimno  i żeby deszcz cię nie zmoczył – pan Wojtek chodzi w damskich spodniach i jako osoba nic na tym nie traci. W Warszawie ludzie chodzą po parku ze swoimi psami niewiadomojakiej rasy o imieniu Xavier Fabienne, a suka pana Wojtka nazywa się Pies (s. 179-180). I mimo negatywnego osądu naszej stolicy Masłowska uwielbia wtapiać się w tłum niczym światowa dusza.

Może, a nawet na pewno, Dorota Masłowska otrzymała Nike, może, a nawet na pewno, przyznano jej  Paszport „Polityki” i może… a nawet na pewno, przedstawiła swoje myśli, czy się z nimi zgadzamy, czy nie.  
Kiedy czytałam jednak co niektóre bardzo ostre recenzje Duszy światowej, zaczęłam się zastanawiać, czy cały ten proces krytykowania wywiadu, nieważne wywiadu rzeki czy wywiadu morza, nie jest czymś wymuszonym, nienaturalnym (i nie dotyczy to jedynie książki Masłowskiej), ponieważ to już nie jest niezgadzanie się z czyimiś poglądami, ale ocenianie atrakcyjności ludzkich myśli, i stwierdziłam, że nie istnieje ani jedno słowo wypowiedziane przez publiczną osobę, któremu nie można byłoby wystawić należytej cenzurki. Rola recenzenta upodabnia się do funkcji belfra. Oto Jaś wywołany do odpowiedzi daje prawidłową odpowiedź, lecz niewystarczająco nowatorską, atrakcyjną i mierną oratorsko, mimo że za jej pomocą przedstawił swoje zdanie, a że komuś nie przypadło do gustu... Zupełnie jakby zadanie odpowiadającego nie polegało na prezentacji własnych przemyśleń, ale na odkrywaniu nieznanych lądów, a może na ujawnieniu powalającej wszystkich na kolana niekonwencjonalnej literackiej tezy np. z dziedziny teorii literatury. Literacki światek domaga się fenomenu. Pytanie brzmi: co nowego da nam Masłowska? Nic? Jak to nic? Pisarka z dwoma literackimi nagrodami? Nie chowa niczego w zanadrzu? Żadnej życiowej myśli na miarę Einsteina?
Czy oczekujący się oby nie przeliczyli? Rola pisarza nie polega na wypowiadaniu błyskotliwych zdań, dotyczących własnych osobistych doświadczeń czy przemyśleń, ale na pisaniu książek. Pisarz nie musi udowadniać, że posiadł bardziej intrygujące poglądy na świat ani też że jest lepiej poinformowany od swoich kolegów/koleżanek po fachu, że trzyma ukryte w szufladzie skuteczniejsze rady reformatorskie na Polskę, na kulturę, socjologię, służbę zdrowia, etc., że potrafi uzasadnić swoje racje nietuzinkowymi argumentami, ponieważ nawet nie musi takimi dysponować. 
Jednak nie można zaprzeczać, że każda książka może podlegać ocenie, nawet telefoniczna. Niestety...

W każdym razie Dusza światowa to już nieco przestarzała nowość, albowiem 22 maja nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci - pierwsza książka dla dzieci autorki Pawia królowej.   

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jerzy Stypułkowski "Skandynawska wieża Babel. Studium udręki szwedzkiego urzędnika." Novae Res, Gdynia 2013

Opisać działanie urzędu na ponad 500 stronach to nie lada wyzwanie, ale z pewnością nie dla Jerzego Stypułkowskiego. Autor kreśli przed czytelnikiem wycinek z życia jednego ze szwedzkich urzędników - Józefa K. udręczonego wykonywaną przez siebie "zabiurkową" funkcją. Biurokratyczna machina, w której każdy pracownik za priorytet stawia sprostanie wymaganiom szefa, czyni podwładnych uległymi robotami, z uśmiechami na twarzach spełniającymi życzenia swego przełożonego, a pełniona misja staje się dla nich najważniejszym, o ile nie jedynym, celem życia. Najmniejszy biurowy kłopot urasta do rangi niebagatelnego dylematu, jak chociażby walające się po podłodze kable, zagrażające bezpieczeństwu pracowników, które to utrapienie jawi się niczym problem wagi państwowej; a wiecznym naradom, nowatorskim niezrealizowanym projektom, niewiele wnoszącym długim przemowom głównego dowodzącego nie ma końca, wszystko zaś służy podstawowemu celowi – umocnieniu władzy Runara. Jeden K. wyłamuje się z grupki harcerzyków maszerujących w pochodzie ku czci szefa i dostrzega absurd sytuacji, w których każdego dnia sam bierze udział. Główny bohater marzy o odpoczynku, chce pooglądać świat, lecz nie zza szyby, skryć się w nim przed dołującymi, nic niewnoszącymi, a wręcz niepotrzebnymi zajęciami.

Inflacja do dziesiątej potęgi – bezustanne powtarzanie, pusta frazeologia, ceremonia z pustym ołtarzem, mistyka dla ubogich. Wiedział, że to nigdy się nie skończy, że ta ceremonia przelewania z pustego w próżne będzie trwała wiecznie (s. 278).

Książka Stypułkowskiego to powieść „biurokratyczna” bez cienia biurokracji. Autor doskonale włada zasobem słów, które ułożone w całość, podszyte lekkim humorem, wciągają czytelnika tak bardzo, że chwilami trudno się oderwać, ale owa umiejętność plastycznych opisów ma też pewne minusy. Biurowy kierat nieco przeładowany zbyt wyszukanym słownictwem, w którym niekiedy zauważa się powtórzenia, może po pewnym czasie przytłaczać. Czytelnik zagnieżdża się w biurokratycznej machinie, której działające trybiki nigdy nie ustają, do tego stopnia, że swego rodzaju „odetchnięcie” stanowią akcje dziejące się poza biurem. Zdaje się, że analogiczne uczucie nadmiaru udziela się głównemu bohaterowi, mającemu dość gry na deskach biurowego teatru.
Chciałoby się usunąć niektóre opisy z końcowych szpalt książki, a tymczasem nic z tych rzeczy. Nie obstawałabym za tym, iż autor wprowadził powtórzenia celowo. Choć nie można mieć jednak pewności, że ich zadanie nie polega na głębszym zarysowaniu problemu, aż do granic absurdu, którego tu z pewnością nie brakuje.
Niemniej faktem jest, że dawno nie czytałam książki współczesnego polskiego autora/ki napisanej w tak dobrym stylu (pominąwszy pewne elementy). Na próżno szukałam w pamięci (chyba że o jakiejś zapomniałam). Wystarczyło przejrzeć kilka pierwszych stron Studium udręki szwedzkiego urzędnika, by stwierdzić, że Jerzy Stypułkowski od trzydziestu (o ile dobrze liczę) lat marnował się w szwedzkiej bibliotece, zamiast już dawno rzucić przekładanie innych książek i zająć się pisaniem własnych. Chociaż gdyby nie te „zmarnowane” lata, prawdopodobnie nie mielibyśmy możliwości dowiedzieć się, jak wygląda praca w szwedzkim urzędzie, ponieważ Skandynawska wieża Babel, to wynik obserwacji pisarza.  
 

W związku z powyższym wydaje mi się, że Szwedzi byliby bardzo zainteresowani powieścią Stypułkowskiego. Niczego przecież nie jest się bardziej ciekawym niż swojego obrazu w oczach innej osoby.   

sobota, 8 lutego 2014

Martin Abram, "Quo Vadis. Trzecie tysiąclecie", Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2013.

Czyżby za mało soli?

    Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że otrzymaliśmy powtórkę z lektury, która ukazywała się od 1895 r. w „Gazecie Polskiej”. Na drugi rzut oka to nie jest już tak oczywiste. Martin Abram zapożyczył z Quo vadis ideę oraz poszczególne wątki, by osadzić je w dalekiej przyszłości. Niewątpliwie pomysł doskonały, a mało kto rzucałby się na tak głęboką wodę. I tu punk dla twórcy.
   Drugi punkt to idealnie dobrane do pierwotnych i powiązane ze sobą odpowiedniki poszczególnych wydarzeń i osób. Jest bowiem i państwo, niemające sobie równych, i jego „właściciel” – Garison (Neron) w swoim zepsutym moralnie świecie, są winni upadku ekonomicznego Stanów Zjednoczonych Świata chrześcijanie, niesłusznie przeznaczeni na ukrzyżowanie, jest narwany Szymon (Winicjusz), jest Petroniusz, jest czarny charakter – Smith (Chilon), przeszyta poczuciem winy Angel (Ligia) i historia miłosna na piedestale.
   Trzeci punkt – tekst nie zanudza, a momentami niecierpliwie czeka się na dalszy rozwój wypadków. Wizja przyszłości nie pozostawia czytelnika obojętnym. Rzec można, Quo vadis odbite w lustrze, tyle tylko że w innym czasie, miejscu, w odmiennych warunkach i…  w nieco zamazanej lustrzanej szybie.
  
   U Sienkiewicza poganie to stado wilków żądnych krwi, jeśli nie krwi byka na arenie, to człowieka. U Abrama poganami zwie się grupę facetów w garniturach (czasami w strojach a’la Neron) i kobiet w nie mniej wykwintnym odzieniu, znających się wyłącznie na komputerach, najlepszych strategiach marketingowych i oczywiście na modzie; tj. grupę tzw. konsumentów. To, co u Sienkiewicza mocne, u Abrama obniżyło loty. I nie mam tu na myśli wyłącznie sposobu ukazania pogan. Atmosfera stanowczo odbiega od tej, jaką wyczuwa się w powieści polskiego noblisty. Ktoś mógłby się sprzeciwić, bo skoro znaleźliśmy się w 2112 r., to siłą rzeczy atmosfera trzeciego tysiąclecia nie może odpowiadać atmosferze wyrosłej spod pióra autora Trylogii. No i ja się zgadzam. Co więcej, świetny zarys, doskonałe dopasowanie wszystkich szczegółów, puzzle poskładane idealnie. Tylko nie jestem pewna, czy to wystarczy. Jeżeli chodzi o zainteresowanie dzisiejszego odbiorcy, to być może jak najbardziej.
   Brakuje mi tu tylko ironii Petroniusza, śmieszności Nerona, buntowniczości Winicjusza, grania na emocjach czytelnika, a więc przede wszystkim psychologii poszczególnych bohaterów, tj. głębszego odmalowania charakterów i  silniejszego nakreślenia stosunków między postaciami.
   Momentami odnosi się wrażenie, że właśnie trafiło się na podręcznik z historii ekonomii, gospodarki i religii, z wiadomościami z kraju i ze świata włącznie (choć z pewnością uzasadnionymi w tym wypadku), a miejscami akcja płynie niczym Titanic do portu Śmierci.
   I co mnie dziwi najbardziej, to narracja, która w niektórych momentach przypomina sprawozdanie, oraz dialogi. Styl tak elegancki… Aż trudno uwierzyć, że za 100 lat ludzie będą posługiwać się tego typu słownictwem, w dodatku udekorowanym archaizmami. Obstawałabym raczej za tym, że nasz werbalny sposób porozumienia się upadnie na samo dno. Choć… oby te przewidywania się nie sprawdziły. Ale skoro mamy do czynienia z tzw. sferą wyższą (pod względem zajmowanych stanowisk), to może ów fakt uzasadnia wprowadzenie takiego stylu.

   Julian Krzyżanowski nazwał Quo vadis Sienkiewicza „najsławniejszą powieścią polską”, a ja muszę stwierdzić, że przepis na tort Martina Abrama był świetny, lecz nie wszystkie składniki kilku warstw odmierzono dokładnie.
   
   Wątpię, czy jakąkolwiek książkę napisaną na podobieństwo Quo vadis czy na wzór innej powieści Henryka Sienkiewicza oceniłabym na bdb. Sienkiewicz to zbyt duży fachowiec i trudno dostrzec podobieństwo jego techniki pisarskiej w technice dzisiejszych twórców.   

   No i tak to jest, gdy człowiek pisze to, czego w rzeczywistości nie myśli, to czuje się fatalnie, ale jak pisze to, co istotnie myśli, to czuje się dziesięć razy gorzej.

   Następnym razem wydam chyba tylko ocenę, od 1-6, będzie prościej.