wtorek, 2 lipca 2013

Patrick Süskind, "Kontrabasista i inne utwory", Świat Książki, Warszawa 2007.

Bohaterowie opowiadań Patricka Süskinda to w głównej mierze ekscentrycy. Ich błahe z pozoru problemy urastają do diametralnych rozmiarów, a tym samym teksty Süskinda przybliżają się niejako do  opowiadania Antoniego Czechowa Śmierć urzędnika, w którym główny bohater traktuje zwyczajne kichnięcie niczym największą zbrodnię. Opowiadania napisane prostym językiem niektórym mogą wydawać się nużące, ponieważ ten, kto liczy na emocje i gwałtowne zwroty akcji, może się zawieść. Teksty, emanujące w znacznej mierze spokojem, nie gwarantują wartkiej akcji, ale być może ich zadanie polega na wyciągnięciu przez czytelnika pewnych wniosków, na zachęceniu do zastanowienia się nad daną historią.  

W opowiadaniu Obsesji głębi problem główny stanowi niedocenienie artysty za życia, a postawienie mu „piedestału” dopiero po śmierci. Jedna recenzja zyskała tutaj moc zniszczenia twórcy dzieła. Może więc warto polecić opowiadanie recenzentom nieprzebierającym w słowach.

W Walce opisany przez narratora pojedynek, toczący się na szachowym stole, można by porównać do bitwy pod Waterloo, i można powiedzieć, że dla obserwatorów rozrywającej się partyjki jest ona nie mniej ważna niż ta właśnie wspomniana historyczna walka. Choć należy również zaznaczyć, że widzów nie tyle interesuje sama gra, ile fakt, że w końcu znalazł się ktoś, kto stosowaną przez siebie strategią dorównuje najlepszemu szachiście w mieście.

Testament mistrza Mussarda niewątpliwie zaintryguje znawców ziemskiej powłoki, pierwszoosobowy narrator ujawnia bowiem przed słuchaczami odkrycie swojego życia, zakładające bliską zagładę kuli ziemskiej, której przyczyną będą muszle.

Mole książkowe z kolei powinny zapoznać się z Amnezją << in litteris>>, z którego to opowiadania wynika, że nadmiar czytania doprowadza do amnezji natychmiastowej, obejmującej treść właśnie przeczytanej książki.

(Zdaje mi się, że zauważyłam już u siebie pierwsze objawy, a dokładniej było to podczas czytania 100 lat samotności. Lat było tak dużo, a ludzi nie mniej, że w niektórych momentach zaczynałam się zastanawiać, czy dana postać już występowała, czy nie, a jeśli występowała, to z kim lub z czym ją powiązać. No i muszę powiedzieć, tj. napisać, że po skończeniu tej „rodzinnej sagi” nie mogłam pojąć, dlaczego ta właśnie książka zrobiła taką furorę, bo samotności jest w niej może i nadmiar,  i być może właśnie z powodu tego nadmiaru w końcu doszłam do wniosku, że nie ma jej tam wcale; a po latach stwierdziłam, że o wiele więcej samotności jest w książce Anny Tyler Obiad w restauracji dla samotnych, mimo że samo słowo „samotność” chyba nie pada tam ani razu, nie licząc tytułu, ale pomimo tego jest ona aż nazbyt widoczna.
A wracając do choroby in litteris:

Więc znów to samo, stara choroba, amnesia in litteris, całkowity zanik pamięci literackiej. Zalewa mnie fala rezygnacji w obliczu daremności wszelkich wysiłków poznawczych i wszelkich wysiłków w ogóle. Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co jeszcze w ogóle coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć? […]
Wzrok zawisa u końca rzędu. Cóż to tam mamy? A prawda: trzy biografie Aleksandra Wielkiego. Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic (s. 61).

To prawie tak jak ja. Przeczytałam opowiadania Czechowa (np.) i pamiętam tylko to jedno: o kichnięciu.

Kontrabasista natomiast to istny majstersztyk, w wykonaniu znawcy muzyki poważnej, w pierwszej osobie liczby pojedynczej (co już z małymi wyjątkami jest tu regułą). Nikt nie mógłby zarzucić autorowi, że nie zna się na muzyce poważnej. Cały świetnie sklecony monolog tytułowego kontrabasisty, wystawiany zresztą, jak można się dowiedzieć z opisu redakcji, niejednokrotnie, także w Polsce, przesycony został informacjami na temat muzyki poważnej, zaczynając od kompozytorów, często kontrowersyjnych ciekawostek  ich dotyczących, psychoanalizy instrumentów muzycznych, a konkretnie kontrabasu, choć nie tylko, a kończąc na wzmiance o niespełnionych i z tego względu skazanych na depresję muzykach. Jednoaktówka przesycona goryczą, gdyż punkt główny stanowi tutaj niejaka Sara – sopranistka.

Na koniec Patrick Süskind raczy nas historią o gołębiu, który zakłócił spokojne życie głównego bohatera. A właściwie odwrotnie; historią o człowieku, którego życie zostało zakłócone przez głównego gołębia, to znaczy przez głównego bohatera, którym właściwie nie jest gołąb, bo głównym bohaterem nie jest główny bohater, tj człowiek o imieniu Jonathan, zdaje się. Tak, sprawdziłam. Z całą pewnością Jonathan i to jego życie zostało zakłócone.

No i tak to jest… amnestia in litteris.

Właśnie przypomniał mi się wierszyk wpisywany czasem do pamiętników: „Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”, i za nic nie mogę pojąć, czym jest ta potęga. W każdym razie im więcej kluczy się zdobywa, tym mniej się wie (jak wynika z opowiadania Patricka Süskinda). A wiadomo, kim można zostać, jak się ma dużo kluczy. Nie… nie woźnym, recepcjonistką hotelową raczej, oczywiście przy założeniu że ma się to szczęście.



sobota, 15 czerwca 2013

"Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny." Anna Maria Goławska, Grzegorz Lindenberg, Zysk i S-ka, Poznań 2013.


Po pierwsze, Włochów cechuje „hałaśliwość, otwartość i szczerość”; po drugie, należy uważać na przedmioty plastikowe, jako że latem temperatura dochodzi do 50 stopni C; po trzecie, w godzinach południowych i popołudniowych nie ma co liczyć na otwarty sklep, czynną stację benzynową czy inne miejsce „użytku publicznego”; po czwarte, miejsc noclegowych dla turystów z pewnością nie zabraknie; po piąte, w co niektórych restauracjach panują niecodzienne zwyczaje – kelnerzy nawet nie pytani wskażą, którędy do WC, a czasem zamiast wziąć napiwek, postawią coś gratis (zob. s. 55); po szóste, nie zapomnieć o wzięciu  rozgałęźników, tj. podwójnych wtyczek (zob. s. 76); po siódme, koniecznie kupić wino i koniecznie wypić je podczas posiłku (to w zasadzie tłumaczyłoby wesołość Włochów, powstaje tylko pytanie, ilu z nich i ilu turystów jest naprawdę trzeźwych, jak tak do każdego posiłku preferują coś na osłodę), choć oczywiście można też zamówić kawę, aczkolwiek po niej wskazana jest odrobina alkoholu; po ósme, podczas podróży polecam maluchy, ponieważ uliczki bardzo wąskie, ale za to nawierzchnie jezdni w drodze do Włoch są wprost idealnie gładkie; po dziewiąte, parkować tylko w miejscach oznaczonych kolorem niebieskim; po dziesiąte, na brak kotów, traktowanych w Toskanii i Umbrii jak panowie i władcy, narzekać nie można, tak więc gdyby ktoś chciał jednego z nich zatrzymać, z pewnością byłoby to możliwe, tym bardziej że kontrole na granicach rzadkie, więc nawet kota w worku dałoby się przewieźć (zob. s. 77). No… zmieściłam się w dziesięciu wskazaniach, wyniesionych z książki Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny.

I w zasadzie byłoby to wszystko, co mam do napisania, gdyby nie fakt, że książka zawiera o wiele więcej i o wiele precyzyjniejszych informacji, jak najbardziej przydatnych turystom zamierzającym zmierzyć się z pełnymi pofalowanych uliczek miastami wyżej wspomnianych terenów lub też tym, którzy chcieliby skonfrontować swoje własne wrażenia wyniesione z Toskanii czy Umbrii z wrażeniami autorów książki (w zasadzie autorów jest dwóch, ale tekst napisany jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego). Poza praktycznymi radami dotyczącymi wyboru miejsca noclegowego, sposobu dojazdu, wysokości cen, prezentacji oferowanych potraw i innych cennych rad znajdziemy tu również opisy zabytków, kościołów, dzieł sztuki czy muzeów, których w omawianych krainach jest niezmiernie dużo. Ponadto autorzy raczą nas licznymi opowieściami dotyczącymi poszczególnych miejsc czy postaci z nimi związanych, jak np. historią o świętym Galgano, historią o krucyfiksie ukazującym prawdziwą twarz Chrystusa, wzmianką o budowie katedry florenckiej, o budowie Krzywej Wieży w Pizie, czy też opinią na temat fresków Filippa Lippkego. Książka zawiera także opisy mniej i bardziej ważnych miast toskańskich oraz umbryjskich; od Florencji, w której szukający miłości powinni udać się do kościółka Santa Margherita; poprzez Lukkę zwaną „grodem Zyty”; Arezzo, gdzie powstawały sceny do filmu Życie jest piękne, Prato zamieszkiwane przez Chińczyków; do Montalcino – miejsca, w którym wino można kupić na każdym kroku.
Przyznam, że mnie najbardziej zainteresował opis Florencji, która kojarzy mi się z Dantem niemogącym wrócić do swego ukochanego miasta, dlatego pozwolę sobie więc przytoczyć niezmiernie ciekawy fragment:

Miewam wrażenie, że Wenecja jedynie udaje, że jeszcze żyje. Sztucznym podnieceniem napełniają ją turyści przy Ponte Rialto czy na Piazza San Marco, dodają jej kolorów witryny sklepów z mieniącym się szkłem, maskami, udrapowanymi tkaninami i obrazami, targi staroci i stoiska z pamiątkami. Kiedy jednak wyjeżdżają jednodniowi przybysze, uliczki pustoszeją i miasto zamiera. Z ciemnych zaułków, nad którymi pochylają się wysokie kamienice, dobiega echo pośpiesznych kroków, w świetle latarni cienie rosną i przybierają fantastyczne kształty. Zdaje się, że za chwilę jakieś bogato ubrane duchy wynurzą się z bram i podążą w sobie tylko znanych kierunkach […] (s. 85-87).

ale też rozdział poświęcony Weronie, pewnie ze względu na wiersz noszący w tytule to miasto, śpiewany przez Wandę Warską.

Dodatkowym atutem Przewodnika są zamieszczone w nim cytaty z książek innych autorów, dotyczące Toskanii i Umbrii, m.in. Johana Huizingi, Zbigniewa Herberta, Michała Lityńskiego; ale także fotografie, obok których nie sposób przejść obojętnie. Szczególnie zaciekawiło mnie zdjęcie znajdujące się na stronie 48., zatytułowane Sprzedawca lodów, Cortona; zaczęłam się bowiem zastanawiać, czy ów sprzedawca to ten pan w mundurze, czy też ten drugi gestykulujący ręką; jeśli sprzedawcą jest gestykulujący, to prawdopodobnie ten w mundurze poucza gestykulującego, że czas sjesty się skończył i pora do roboty; jeśli jest odwrotnie, to znaczyłoby, że najpewniej sprzedawca trafił na namolnego klienta lub prowadzi z nim ożywioną dyskusję (jak na Włochów przystało). Co prawda najbardziej urzekającym (jeśli chodzi o krajobrazy) wydaje mi się zdjęcie starej drogi w Gropinie (s. 174) oraz zdjęcie płaskowyżu Piano Grande w Umbrii (s. 308), ale pomimo wspaniałych widoków za najciekawszą fotografię uznałam tę zamieszczoną na stronie 240., tj. dwóch starszych panów odpoczywających na ławeczce. I to jest prawdziwa Toskania, taka od wewnątrz, pokazująca zwyczajnych ludzi przy codziennych zajęciach (choć tutaj raczej przy codziennym odpoczynku). Owszem, można opisy czy anegdoty dotyczące pewnych osób i sytuacji znaleźć w książce, ale w minimalnej dawce, a szkoda, bo takie historie są bardzo ciekawe.

Podsumowując, propozycja książkowa jak najbardziej wskazana dla chcących lepiej poznać lub odwiedzić Umbrię i Toskanię. Dodam jeszcze tylko, że sami autorzy, czyli Anna Maria Goławska i Grzegorz Lindenberg, którzy od lat odwiedzają opisywane przez siebie rejony oraz prowadzą stronę internetową owym rejonom poświęconą (www.toskania.org.pl),  od razu skojarzyli mi się z Elżbietą Dzikowską i Tonym Halikiem (oczywiście nie mam tu na myśli wyglądu zewnętrznego autorów Toskanii i Umbrii…, ponieważ nawet go nie znam) ze względu na sposób, w jaki prezentują kraj, który (jak napisał Michał Lityński) każdy choć raz w życiu powinien odwiedzić[1].




[1] Zob. M. Lityński, Cztery tygodnie we Włoszech. Przewodnik podróży, Lwów 1906. (fragmenty książki cytują autorzy). 

czwartek, 30 maja 2013

Antonio Muñoz Molina "Beltenebros" DOM WYDAWNICZY REBIS 2000

Powieść Antoniego Muñoza Moliny - Beltenebros, nazwałabym prozą hermetyczną, w znaczeniu szczelną, tj. taką, w której każdy wątek dokładnie powiązany jest z sąsiadującym i nie da się pomiędzy nie nic więcej wstawić; prozę całkowicie zapełnioną, a zapełnioną słowami głównego bohatera Darmana. Być może mniej zauważa się to w końcowych rozdziałach, gdzie akcja biegnie szybciej, co nie znaczy, że w rozdziałach początkowych akcja się ślimaczy (oczywiście tak pomyślą czytelnicy preferujący literaturę łatwą i przyjemną). Darman opowiada swoją historię w specyficzny sposób, niczym lekarz przeprowadzający analizę niektórych fragmentów swego dawnego życia oraz analizę ludzi, z którymi zetknął się w przeszłości, jak gdyby chciał lepiej ową przeszłość zrozumieć lub lepiej zaprezentować ją czytelnikowi. A wspomniana przeszłość nierozerwalnie łączy się z teraźniejszością.
Darman – zawodowy morderca – otrzymuje zlecenie zabicia kolejnego człowieka w „swojej niewątpliwej karierze”, lecz po dogłębnym zapoznaniu się z życiem przyszłej ofiary, okazuje się, że ta nie jest mu tak całkiem obca. A kiedy do do fabuły zostaje wmieszana kobieta, za którą mężczyźni płacą tylko po to, żeby ją zobaczyć, wszystko zaczyna się supłać. Darman, starając się za wszelką cenę rozwiązać supełki i poznać prawdziwą tożsamość obiektu westchnień wielu mężczyzn, tożsamość osoby, która kogoś mu przypomina, a której kochanka powinien pozbawić życia, odkrywa całkiem nieprzewidywalną prawdę, związaną z nim samym.
Jedyna w swoim rodzaju tajemnicza atmosfera, dostępna być może tylko w „realiach Hiszpanii epoki frankistowskiej”, jak informuje opis na okładce, ponieważ istotnie realia kojarzą się z ciemnymi barami, mafijnymi porachunkami, palonymi powoli cygarami, z facetami w garniturach w lakierkach na wysoki połysk oraz z ukrytym w kieszeni marynarki pistoletem; a w tle tego wszystkiego wielka miłość. Walka  o władzę i pieniądze. Atmosfera absolutnie nieprzystająca do polskich realiów (całe szczęście), ale może dlatego taka wciągająca.

Znakomity styl, nie wspominając o tym, że drugie zdanie powieści liczy ponad 100 słów, tj. połowę strony. 

niedziela, 12 maja 2013

"Rozkład jazdy. 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku", pod red. Jacka Bieruta, Wojciecha Browarnego, Grzegorza Czekańskiego, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012.





Rozkład jazdy to tytuł nieco ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę potencjalnych czytelników, tj. osoby zainteresowane bądź związane w jakikolwiek sposób z  literaturą lub też niezainteresowane, a zmuszone w jakikolwiek inny sposób do pogłębienia swojej wiedzy na tematy współczesnego pisarstwa. Fraza, jakby nie było, w sam raz dla kontrolerów biletów, pracowników PKP, PKS-u czy MZK. Już słyszę pogłoski obiegające dworce autobusowe i kolejowe: "Świetnie, nowy rozkład jazdy, słyszeliście? Tylko o czym oni, do licha, piszą na prawie 800 stronach". Nowy i, być może, tym razem zaspokajający potrzeby wszystkich klientów jednego z powyższych przedsiębiorstw. Niestety, zmartwią się klienci PKP, PKS-u czy MZK, ponieważ Rozkład jazdy nie gwarantuje lepszych niż obecne połączeń międzymiastowych ani też miejskich, gwarantuje za to pewnego rodzaju nowość w zakresie dzieł naukowych poświęconych zagadnieniom literackim, o czym informuje podtytuł: 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, zapisany drobnym druczkiem, identycznym jak ten na ulotkach reklamowych, zachwalających prezentowane nań towary czy usługi, drukiem ukrywającym za pomocą swego maciupeńkiego rozmiaru informacje prawdopodobnie najważniejsze, acz niekorzystne dla nabywców. Podobnie historia wygląda z  omawianą tu książką; informacja najważniejsza została przedstawiona tak, że zakładam, iż mało kto zwróci na nią uwagę, nie pomijając moli książkowych z wadą wzroku, a podobnie do informacji o niskorozmiarowej czcionce na ulotkach reklamowych jest to informacja jak najbardziej użyteczna, co więcej niezbędna. Takie nadanie tytułu posiada jednak swoje uzasadnienie. Jako że książkę przygotowała Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, tak też ów oryginalny tytuł pochodzi z wiersza wymienionego wyżej poety.
Jednak nie tylko tytuł budzi pewnego rodzaju kontrowersje, albowiem również wnętrze książki odbiega od ogólnie przyjętych norm. Nie znajdziemy tu kolejnych szkiców poświęconych danym autorom, utrzymanych w jednakowej konwencji; obok rzeczowych artykułów wskazujących na elementy najważniejsze w twórczości poszczególnych pisarzy, dostępne są również artykuły bardziej niż literackie szkice przypominające felietony o oryginalnym swoistym stylu oraz wywiady z niektórymi twórcami. Dodatkowym walorem jest umieszczenie na początku każdego rozdziału fragmentów tekstów omawianych artystów, dzięki czemu czytelnik zyskuje możliwość, przynajmniej w niewielkim stopniu, zapoznania się z twórczością autora, któremu poświęcono dany rozdział, co niewątpliwie stanowi ułatwienie, przede wszystkim wówczas gdy nazwisko omawianej osoby nic nam nie mówi, gdyż obok tak znanych nazwisk jak Marek Krajewski, Olga Tokarczuk czy Michał Witowski pojawiają się również się nazwiska mniej znane, a niewątpliwie zasługujące na uwagę. Dodam, że antologia zawiera nie tylko przybliżenie sylwetek kilkudziesięciu osób, ale także omówienie życia literackiego większych miast Dolnego Śląska i artystów z nimi związanych oraz szkice poświęcone czasopismom wydawanym w omawianym tu rejonie.
Redaktorzy antologii to trzej panowie (nie licząc psa, chciałoby się powiedzieć), tj. Jacek Bierut, Wojciech Browarny oraz Grzegorz Czekański, nie licząc innych autorów, którzy również przyczynili się do powstania Rozkładu jazdy, od Pawła Bernackiego poczynając a na Justynie Zimnej kończąc.
Nudzić się grubym tomiskiem raczej nie można, gdyż jeśli nawet dawka szkiców, nawet tych, które czyta się jak dobre opowiadanie, przewyższa możliwości naszego umysłu, zawsze możemy odetchnąć przy którymś z fragmentów prozy bądź wiersza; takiego jak na przykład ten:

Skoro masz mi coś do powiedzenia,
To mów teraz:


         Gdyby było inaczej
         Nie musiałbym cię grzebać
         W odświętnej marynarce
         I lakierkach na wysoki połysk.


(Krzysztof Śliwka, s. 568)     


Swoją drogą, świetne.


Na pytanie autorów, czy pozycja, która ukazała się na rynku minionego roku, jest prekursorska, daję odpowiedź twierdzącą. Moim zdaniem tak, podobnie jak zdaniem zadających powyższe pytanie retoryczne. Owo prekursorstwo sprowadza się przede wszystkim do tego, że dzieło zupełnie odbiega od innych pozycji naukowych, jakie do tej pory trafiły w moje ręce. Oczywiście zamieszczonych w książce artykułów nie można uznać za wystarczające, ponieważ solidniejsze omówienie dorobku każdego pisarza wymagałoby wielu badań i każdemu z twórców należałoby poświęcić osobną książkę. 








poniedziałek, 8 kwietnia 2013

"Zły wpływ" Wiliam Sutcliffe



Początkowe rozdziały Złego wpływu Wiliama Sutcliffe’a pod wieloma względami przypominają Cudowne lata, znakomity serial z 1970 r., prezentujący perypetie rodziny Arnoldów. Oto mamy dwóch nastoletnich chłopców – Kevina i Paula, wkraczających razem w niezbyt pociągający świat dorosłych; mamy  siostrę Kevina – Karen, wiecznie zajętą własnymi sprawami, brata Kevina – Wayna, groźnie wyglądającego ojca Kevina oraz wiecznie zajętą „kuchennymi” obowiązkami opiekuńczą, próbującą załagodzić domowe konflikty, matkę Kevina. Rodzinka jak z obrazka. W dodatku z obrazka telewizyjnego ekranu. Nic ująć, nic dodać, uderzające podobieństwo do książkowej rodziny Bena, czyli głównego bohatera książki.
Jednak w przeciwieństwie do filmowego życia Cudownych lat, cudowne życie dwóch powieściowych, dziesięcioletnich chłopców, tj. Bena i Olly’ego, nie trwa zbyt długo. Jego bezproblemowość rozmywa się w chwili, gdy pojawia się Carl, i swobodne zabawy chłopców zamieniają się w ryzykowne gry, w których prym wiedzie agresja, nieobca starszemu o trzy lata Carlowi.
Opowieść małego chłopca, mimo że właściwie nie zawiera w sobie niczego niewiarygodnego, w pewien sposób zdumiewa, a jednocześnie przenosi czytelnika do jego własnego dzieciństwa.
Ben, być może z własnej winy, zbyt szybko znalazł się w sytuacji, kiedy trzeba dorosnąć i postawić na czarne albo na białe, choć wciąż jest się dzieckiem; właściwie może nie tyle dorosnąć, ile zacząć myśleć kategoriami wolnego wyboru; kiedy zło i przyjaźń stają w jednej parze i kiedy każdy krok okazuje się nieprawidłowy. Ben doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zadając się z Carlem, zaczyna postępować w sposób podobny do jego metod działania, a nie zadając się z Carlem, traci przyjaźń Olly’ego. Sytuacja jakby bez wyjścia i całkowicie nieprzewidywalne zakończenie. W pewnym momencie Ben nagle zdaje sobie sprawę, że:

Na świecie nie ma nic pewnego. Wystarczy, że odrobinę przesuniesz jedno, a wszystko się wali. Ludzie, których znałeś od lat, mogą ot tak zmienić o tobie zdanie, bez uprzedzenia, i to nie jeden po drugim, ale wszyscy naraz, za jednym zamachem. Ledwie dotkniesz wyrzutka, a sam się nim stajesz i wszyscy się od ciebie odwracają. To tak jakby spaść z krawędzi świata. 

Myśl, być może, zbyt dojrzała jak na dziecko, charakteryzuje nie tylko psychikę bohatera, ale psychikę większości ludzi. Podstawą myśli chłopca jest hasło: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”, niedaleko szukać prawidłowości tego hasła. Ale zauważmy też drugą stronę medalu, czyli to, że nawet jeśli dany człowiek nie jest podatny na wpływy otoczenia, w jakim się  znajduje, nawet jeśli nie odsunie się od swoich zasad pod wpływem najbardziej przekonujących argumentów, to zadając się z tzw. złym towarzystwem, zsyła na siebie niepochlebne opinie otoczenia. Czegokolwiek dotyczyłyby sądy (niechby nawet zupełnie innych spraw), osoby postronne wydały już wyrok, i właśnie tu, w tym momencie, trzeba udowodnić samemu sobie, że nieistotne jest zdanie innych, lecz twoje własne. Już cię osądzili, w porządku, tylko jakie to ma znaczenie? Żadnego. Dziecko (nie tylko zresztą dziecko) nie rozumuje w ten sposób, tak jak nie rozumuje w ten sposób główny bohater książki - Ben; dla niego, podobnie jak dla większości ludzi, najważniejsza jest akceptacja. Choć w wypadku Bena akceptacja to dylemat przejściowy, jego prawdziwym problemem jest to, że chce podporządkować się złu, ponieważ kieruje nim strach nie tylko przed Carlem, ale przede wszystkim przed stratą jedynego przyjaciela.

Zły wpływ to jedna z  najlepszych książek współczesnych, jaką ostatnio przeczytałam, doskonała lektura dla dzieci, jak i dla dorosłych. Można powiedzieć: literatura psychologiczna najwyższej marki.

Sam autor natomiast przyznaje, że humor miesza się tu z tragizmem, że istnieje moment, acz nie do końca zauważalny, w którym bezproblemowe życie zmienia swój bieg i natrafia na ciemną stronę rzeczywistości. Według Wiliama Sutcliffe’a „najbardziej poważne rzeczy to te, które uznajemy za najbardziej zabawne”. Nieco nieprawdopodobne stwierdzenie, aczkolwiek po przeczytaniu Złego wpływu raczej wypada mi przyznać autorowi rację (przynajmniej pod pewnym względem). Zły wpływ to czwarta powieść Sutcliffe’a. Niestety nie wiem, w którym roku została wydana, ponieważ wydawnictwo BAOBAB prawdopodobnie zapomniało wstawić rok wydania w odpowiednim miejscu, chociaż nie przeczę, że mogłam go przeoczyć. Co prawda, na odwrocie książki znajduje się mała, srebrna, kwadratowa naklejka z cyferkami: 10/09, co sugeruje rok 2009, ale oczywiście nie jest to pewna informacja, szkoda, bo znajomość roku bywa przydatna (czasami).

Tak, i to by było na tyle; szkoda, że w telewizji nie emitują już Cudownych lat. Najpierw były Cudowne lata potem Miodowe…, a teraz mamy takie hity, że nie jestem pewna, czy nie wpływają źle na dziesięciolatków. No więc dziesięciolatkom też polecam Zły wpływ oraz Cudowne lata, ewentualnie możecie, Drodzy Dziesięciolatkowie, sięgnąć po Harry'ego Pottera lub po Anię z Zielonego Wzgórza, a najlepiej po komiksy z Kaczorem Donaldem. Polsatu lepiej nie włączajcie ze względu na własne bezpieczeństwo, szczególnie o godzinie 19.30 w dni powszednie. A jeśli jesteście już po bajce, czyli zbliża się właśnie godzina 19.30, to najlepiej niczego nie ruszajcie, nie dotykajcie pilota – chyba, że chcecie wyłączyć telewizor. TVP1 za chwilę wyemituje Wiadomości, czyli program dowartościowujący. No, trzeba wiedzieć, co się na świecie dzieje.

* Tak, potwierdzam, właśnie zerknęłam na program telewizyjny; przy „Wiadomościach” nie ma żadnego znaczka, ani żółtego, ani czerwonego, ani nawet zielonego, a to oznacza… hmm…. Coś tam oznacza. Dokładnie nie wiem co, ale wydaje mi się, że brak kolorowego znaczka jest równoważny ze znaczkiem zielonym.