niedziela, 12 maja 2013

"Rozkład jazdy. 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku", pod red. Jacka Bieruta, Wojciecha Browarnego, Grzegorza Czekańskiego, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012.





Rozkład jazdy to tytuł nieco ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę potencjalnych czytelników, tj. osoby zainteresowane bądź związane w jakikolwiek sposób z  literaturą lub też niezainteresowane, a zmuszone w jakikolwiek inny sposób do pogłębienia swojej wiedzy na tematy współczesnego pisarstwa. Fraza, jakby nie było, w sam raz dla kontrolerów biletów, pracowników PKP, PKS-u czy MZK. Już słyszę pogłoski obiegające dworce autobusowe i kolejowe: "Świetnie, nowy rozkład jazdy, słyszeliście? Tylko o czym oni, do licha, piszą na prawie 800 stronach". Nowy i, być może, tym razem zaspokajający potrzeby wszystkich klientów jednego z powyższych przedsiębiorstw. Niestety, zmartwią się klienci PKP, PKS-u czy MZK, ponieważ Rozkład jazdy nie gwarantuje lepszych niż obecne połączeń międzymiastowych ani też miejskich, gwarantuje za to pewnego rodzaju nowość w zakresie dzieł naukowych poświęconych zagadnieniom literackim, o czym informuje podtytuł: 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, zapisany drobnym druczkiem, identycznym jak ten na ulotkach reklamowych, zachwalających prezentowane nań towary czy usługi, drukiem ukrywającym za pomocą swego maciupeńkiego rozmiaru informacje prawdopodobnie najważniejsze, acz niekorzystne dla nabywców. Podobnie historia wygląda z  omawianą tu książką; informacja najważniejsza została przedstawiona tak, że zakładam, iż mało kto zwróci na nią uwagę, nie pomijając moli książkowych z wadą wzroku, a podobnie do informacji o niskorozmiarowej czcionce na ulotkach reklamowych jest to informacja jak najbardziej użyteczna, co więcej niezbędna. Takie nadanie tytułu posiada jednak swoje uzasadnienie. Jako że książkę przygotowała Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, tak też ów oryginalny tytuł pochodzi z wiersza wymienionego wyżej poety.
Jednak nie tylko tytuł budzi pewnego rodzaju kontrowersje, albowiem również wnętrze książki odbiega od ogólnie przyjętych norm. Nie znajdziemy tu kolejnych szkiców poświęconych danym autorom, utrzymanych w jednakowej konwencji; obok rzeczowych artykułów wskazujących na elementy najważniejsze w twórczości poszczególnych pisarzy, dostępne są również artykuły bardziej niż literackie szkice przypominające felietony o oryginalnym swoistym stylu oraz wywiady z niektórymi twórcami. Dodatkowym walorem jest umieszczenie na początku każdego rozdziału fragmentów tekstów omawianych artystów, dzięki czemu czytelnik zyskuje możliwość, przynajmniej w niewielkim stopniu, zapoznania się z twórczością autora, któremu poświęcono dany rozdział, co niewątpliwie stanowi ułatwienie, przede wszystkim wówczas gdy nazwisko omawianej osoby nic nam nie mówi, gdyż obok tak znanych nazwisk jak Marek Krajewski, Olga Tokarczuk czy Michał Witowski pojawiają się również się nazwiska mniej znane, a niewątpliwie zasługujące na uwagę. Dodam, że antologia zawiera nie tylko przybliżenie sylwetek kilkudziesięciu osób, ale także omówienie życia literackiego większych miast Dolnego Śląska i artystów z nimi związanych oraz szkice poświęcone czasopismom wydawanym w omawianym tu rejonie.
Redaktorzy antologii to trzej panowie (nie licząc psa, chciałoby się powiedzieć), tj. Jacek Bierut, Wojciech Browarny oraz Grzegorz Czekański, nie licząc innych autorów, którzy również przyczynili się do powstania Rozkładu jazdy, od Pawła Bernackiego poczynając a na Justynie Zimnej kończąc.
Nudzić się grubym tomiskiem raczej nie można, gdyż jeśli nawet dawka szkiców, nawet tych, które czyta się jak dobre opowiadanie, przewyższa możliwości naszego umysłu, zawsze możemy odetchnąć przy którymś z fragmentów prozy bądź wiersza; takiego jak na przykład ten:

Skoro masz mi coś do powiedzenia,
To mów teraz:


         Gdyby było inaczej
         Nie musiałbym cię grzebać
         W odświętnej marynarce
         I lakierkach na wysoki połysk.


(Krzysztof Śliwka, s. 568)     


Swoją drogą, świetne.


Na pytanie autorów, czy pozycja, która ukazała się na rynku minionego roku, jest prekursorska, daję odpowiedź twierdzącą. Moim zdaniem tak, podobnie jak zdaniem zadających powyższe pytanie retoryczne. Owo prekursorstwo sprowadza się przede wszystkim do tego, że dzieło zupełnie odbiega od innych pozycji naukowych, jakie do tej pory trafiły w moje ręce. Oczywiście zamieszczonych w książce artykułów nie można uznać za wystarczające, ponieważ solidniejsze omówienie dorobku każdego pisarza wymagałoby wielu badań i każdemu z twórców należałoby poświęcić osobną książkę. 








poniedziałek, 8 kwietnia 2013

"Zły wpływ" Wiliam Sutcliffe



Początkowe rozdziały Złego wpływu Wiliama Sutcliffe’a pod wieloma względami przypominają Cudowne lata, znakomity serial z 1970 r., prezentujący perypetie rodziny Arnoldów. Oto mamy dwóch nastoletnich chłopców – Kevina i Paula, wkraczających razem w niezbyt pociągający świat dorosłych; mamy  siostrę Kevina – Karen, wiecznie zajętą własnymi sprawami, brata Kevina – Wayna, groźnie wyglądającego ojca Kevina oraz wiecznie zajętą „kuchennymi” obowiązkami opiekuńczą, próbującą załagodzić domowe konflikty, matkę Kevina. Rodzinka jak z obrazka. W dodatku z obrazka telewizyjnego ekranu. Nic ująć, nic dodać, uderzające podobieństwo do książkowej rodziny Bena, czyli głównego bohatera książki.
Jednak w przeciwieństwie do filmowego życia Cudownych lat, cudowne życie dwóch powieściowych, dziesięcioletnich chłopców, tj. Bena i Olly’ego, nie trwa zbyt długo. Jego bezproblemowość rozmywa się w chwili, gdy pojawia się Carl, i swobodne zabawy chłopców zamieniają się w ryzykowne gry, w których prym wiedzie agresja, nieobca starszemu o trzy lata Carlowi.
Opowieść małego chłopca, mimo że właściwie nie zawiera w sobie niczego niewiarygodnego, w pewien sposób zdumiewa, a jednocześnie przenosi czytelnika do jego własnego dzieciństwa.
Ben, być może z własnej winy, zbyt szybko znalazł się w sytuacji, kiedy trzeba dorosnąć i postawić na czarne albo na białe, choć wciąż jest się dzieckiem; właściwie może nie tyle dorosnąć, ile zacząć myśleć kategoriami wolnego wyboru; kiedy zło i przyjaźń stają w jednej parze i kiedy każdy krok okazuje się nieprawidłowy. Ben doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zadając się z Carlem, zaczyna postępować w sposób podobny do jego metod działania, a nie zadając się z Carlem, traci przyjaźń Olly’ego. Sytuacja jakby bez wyjścia i całkowicie nieprzewidywalne zakończenie. W pewnym momencie Ben nagle zdaje sobie sprawę, że:

Na świecie nie ma nic pewnego. Wystarczy, że odrobinę przesuniesz jedno, a wszystko się wali. Ludzie, których znałeś od lat, mogą ot tak zmienić o tobie zdanie, bez uprzedzenia, i to nie jeden po drugim, ale wszyscy naraz, za jednym zamachem. Ledwie dotkniesz wyrzutka, a sam się nim stajesz i wszyscy się od ciebie odwracają. To tak jakby spaść z krawędzi świata. 

Myśl, być może, zbyt dojrzała jak na dziecko, charakteryzuje nie tylko psychikę bohatera, ale psychikę większości ludzi. Podstawą myśli chłopca jest hasło: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”, niedaleko szukać prawidłowości tego hasła. Ale zauważmy też drugą stronę medalu, czyli to, że nawet jeśli dany człowiek nie jest podatny na wpływy otoczenia, w jakim się  znajduje, nawet jeśli nie odsunie się od swoich zasad pod wpływem najbardziej przekonujących argumentów, to zadając się z tzw. złym towarzystwem, zsyła na siebie niepochlebne opinie otoczenia. Czegokolwiek dotyczyłyby sądy (niechby nawet zupełnie innych spraw), osoby postronne wydały już wyrok, i właśnie tu, w tym momencie, trzeba udowodnić samemu sobie, że nieistotne jest zdanie innych, lecz twoje własne. Już cię osądzili, w porządku, tylko jakie to ma znaczenie? Żadnego. Dziecko (nie tylko zresztą dziecko) nie rozumuje w ten sposób, tak jak nie rozumuje w ten sposób główny bohater książki - Ben; dla niego, podobnie jak dla większości ludzi, najważniejsza jest akceptacja. Choć w wypadku Bena akceptacja to dylemat przejściowy, jego prawdziwym problemem jest to, że chce podporządkować się złu, ponieważ kieruje nim strach nie tylko przed Carlem, ale przede wszystkim przed stratą jedynego przyjaciela.

Zły wpływ to jedna z  najlepszych książek współczesnych, jaką ostatnio przeczytałam, doskonała lektura dla dzieci, jak i dla dorosłych. Można powiedzieć: literatura psychologiczna najwyższej marki.

Sam autor natomiast przyznaje, że humor miesza się tu z tragizmem, że istnieje moment, acz nie do końca zauważalny, w którym bezproblemowe życie zmienia swój bieg i natrafia na ciemną stronę rzeczywistości. Według Wiliama Sutcliffe’a „najbardziej poważne rzeczy to te, które uznajemy za najbardziej zabawne”. Nieco nieprawdopodobne stwierdzenie, aczkolwiek po przeczytaniu Złego wpływu raczej wypada mi przyznać autorowi rację (przynajmniej pod pewnym względem). Zły wpływ to czwarta powieść Sutcliffe’a. Niestety nie wiem, w którym roku została wydana, ponieważ wydawnictwo BAOBAB prawdopodobnie zapomniało wstawić rok wydania w odpowiednim miejscu, chociaż nie przeczę, że mogłam go przeoczyć. Co prawda, na odwrocie książki znajduje się mała, srebrna, kwadratowa naklejka z cyferkami: 10/09, co sugeruje rok 2009, ale oczywiście nie jest to pewna informacja, szkoda, bo znajomość roku bywa przydatna (czasami).

Tak, i to by było na tyle; szkoda, że w telewizji nie emitują już Cudownych lat. Najpierw były Cudowne lata potem Miodowe…, a teraz mamy takie hity, że nie jestem pewna, czy nie wpływają źle na dziesięciolatków. No więc dziesięciolatkom też polecam Zły wpływ oraz Cudowne lata, ewentualnie możecie, Drodzy Dziesięciolatkowie, sięgnąć po Harry'ego Pottera lub po Anię z Zielonego Wzgórza, a najlepiej po komiksy z Kaczorem Donaldem. Polsatu lepiej nie włączajcie ze względu na własne bezpieczeństwo, szczególnie o godzinie 19.30 w dni powszednie. A jeśli jesteście już po bajce, czyli zbliża się właśnie godzina 19.30, to najlepiej niczego nie ruszajcie, nie dotykajcie pilota – chyba, że chcecie wyłączyć telewizor. TVP1 za chwilę wyemituje Wiadomości, czyli program dowartościowujący. No, trzeba wiedzieć, co się na świecie dzieje.

* Tak, potwierdzam, właśnie zerknęłam na program telewizyjny; przy „Wiadomościach” nie ma żadnego znaczka, ani żółtego, ani czerwonego, ani nawet zielonego, a to oznacza… hmm…. Coś tam oznacza. Dokładnie nie wiem co, ale wydaje mi się, że brak kolorowego znaczka jest równoważny ze znaczkiem zielonym.       
       

poniedziałek, 25 marca 2013

"Historia pana Sommera" Patrick Süskind



Niesamowite, z jaką łatwością Patrick Süskind w krótkim opisie spadania połączył ze sobą trzy prawidłowości fizyki, czyli I prawo Galileusza, dotyczące czasu przebytej drogi, II prawo Galileusza, dotyczące prędkości przebytej drogi, oraz prawo siły ciężkości; choć nie tego oczywiście dotyczy książka, ale taki zarys procesu spadania z podtekstem fizycznym (w znaczeniu fizyki jako nauki) znajduje się w pierwszym rozdziale książki.
Narrator stosunkowo krótkiej powieści przedstawia historię pana Sommera, ujętą z perspektywy własnego dzieciństwa – w ten sposób można by streścić tekst; można by, lecz wówczas byłoby to streszczenie zbyt ogólne, albowiem narrator pierwszoosobowy, a zarazem bohater, tyle samo miejsca, o ile nie więcej, poświęca opisowi swoich przeżyć, nawiasem mówiąc niezmiernie ciekawych, ograniczając jednak informacje, które mogłyby przyczynić się do dokładniejszego poznania historii pana Sommera. Bo czego właściwie dowiadujemy się na temat tytułowego bohatera? Otóż wiemy, że pan Sommer prawie nieustannie chodzi, z nikim nie zamienia słowa, poza kilkoma zdaniami wypowiedzianymi w biegu, prawdopodobnie cierpi na  klaustrofobię, i właściwie to koniec informacji. A tu, w tym miejscu, chowa się punkt główny powieści, jak sugeruje tytuł. Tak więc albo autor nadał niewłaściwy tytuł, albo, co jest niestety prawdopodobnie jedynym odpowiednim  wyjaśnieniem, opowiadający przekazał zapamiętane wydarzenia z przeszłości z punktu widzenia obserwatora, a po części postronnego uczestnika, i nadanej sobie roli zmieniać nie zamierzał. Tyle jedynie ma do powiedzenia, ile zobaczył, nie jest narratorem wszechwiedzącym, a więc jego wiedza jest, jak dla mnie, zbyt ograniczona, bo kiedy powieść się kończy, czytelnik (tzn. ja, inni być może nie) czuje pewien niedosyt. Dobra, pisarz powiedział kilka słów o panu Sommerze, ale tylko kilka; stanowczo zbyt mało i tym sposobem ukazał postać  pana Sommera zanadto ogólnikowo. Te parę ujęć, w których został zaprezentowany pan Sommer, nie zaspokaja ciekawości odbiorcy, więc ja bardzo proszę pana Patricka Süskinda, żeby zechciał zamienić się na jakiś czas w narratora wszechwiedzącego i żeby ukazał postać pana Sommera z zupełnie innej perspektywy. Oczywiście, rozumiem, że niektórym wystarcza taka zdawkowa prezentacja, ale mnie niestety nie. Więc, mówiąc szczegółowo: chcę poznać biografię pana Sommera, dowiedzieć się, jaki był cel jego nieustannego chodzenia, chcę poznać biografię żony pana Sommera, poznać biografię małżeństwa Sommerów, a ogólnie rzecz biorąc, najlepszym wyjściem byłoby przeprowadzenie przez autora analizy postaci bez pomijania najdrobniejszych szczegółów. Gdyby więc Patrick Süskind przypadkiem trafił na tę recenzję, jeśli można te wypociny nazwać recenzją, i jeśli, co mało prawdopodobne, zna język polski, co jeszcze mniej prawdopodobne (oczywiście w żadnym wypadku nie kwestionuję tu faktu, że autor może znać nasz skomplikowany sposób wysławiania się), niech łaskawie weźmie pod uwagę moje uwagi. Apeluję również do wydawnictwa Świat Książki, aby z łaski swojej skontaktowało się z wyżej wymienionym i w jego ojczystym języku, najlepiej za pośrednictwem jego agenta, przedstawiło mu moje skromne żądanie.
Panie Süskind, napisać książkę to naprawdę nie jest nic trudnego, o czym Pan oczywiście doskonale wie, jako że jest Pan autorem Pachnidła, znanego bestsellera, dodam (tzn. mnie  akurat nieznanego,  a l e   jak na razie znanego z nazwy).  
A ponadto polecam książkę wszystkim, bez ograniczeń wiekowych. Świetna lektura z ilustracjami autorstwa Jeana-Jacquesa Semplé (ech, te francuskie literki ze znaczkami!). Jeden  dzień w zupełności wystarczy, by zapoznać się z nią od początku do końca. Co prawda, czytając powieść, odnosi się wrażenie, jakby momentami dorosły narrator przybierał postać narratora niepełnoletniego, czyli małego chłopca; ale to drobny detal, pomijając oczywiście wątek pana Sommera, który, jak już wspomniałam, uważam za niedomknięty.

*Tekst pisany w godzinach wieczornych, tak więc informuję, że w  tych godzinach nie odpowiadam za popełnione nieumyślnie błędy logiczne i inne. Jednym słowem, a raczej sześcioma słowami: tego może nie dać się czytać.   

niedziela, 24 lutego 2013

Schemat budowy Gawrona Zaczytanego




Gawron z gatunku zaczytanych
W zasadzie miała być wrona, ale wszystkie gdzieś się pochowały. Może ten tutaj zostaje u nas przez cały rok. Szkoda, że zamiast rybek w akwariach nie ma  gawronów w klatkach.

środa, 26 grudnia 2012

Bez tematu (1)



25 grudnia 2012 roku, godzina 22.10

*Uwaga! Tekst niepublicystyczny (pisany w godzinach, kiedy człowiek pisze coś innego, niż myśli). Tekst może zawierać błędy logiczne, interpunkcyjne itp.

Hmmm… zdaje się, że od nie pamiętam kiedy nie przeczytałam żadnej książki, nie wspominając o kilku, na temat których już dawno dziesiątki badaczy napisało dziesiątki prac, które potem zmuszone były czytać tysiące gimnazjalistów lub studentów. Tak, krótko mówiąc Mickiewicz i spółka to niełatwy orzech do zgryzienia… chyba że się użyje dziadka do orzechów. 
Więc mamy święta, a ponieważ w święta należy odpoczywać, tak też odpoczywam… mniej więcej, pomijając szczegóły.
A odpoczywając, zastanawiam się, po co pisze się prace licencjackie. Ponieważ: na początek w takiej pracy należy przedstawić temat (gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po co we wstępie zapowiadać temat, który został zapowiedziany wcześniej, poprzez wpisanie go na stronie głównej, na co starczyła jedna linijka, byłabym wdzięczna, gdyby mi to wytłumaczył). Po drugie, po co pisać zakończenie, w którym trzeba dokonać podsumowania, która to czynność polega na powtórzeniu tego wszystkiego, co już się napisało, tyle że w skrócie, obejmującym mniej więcej dwie strony. Gdyby tu chociaż można było dodać coś nowego, ale niestety… najlepiej użyć słowa „reasumując” i wyklepać to, co już było, co więcej, co już było nie tylko w części głównej, ale również w konspekcie. Więc gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po jakie licho to wszystko, byłabym wdzięczna za wyjaśnienie. Doszłam do wniosku, że praca licencjacka przypomina zadanie matematyczne, masz określone reguły i koniecznie musisz się ich trzymać, bo jak nie, to całe zadanie poleci na łeb, na szyję; z jednym wyjątkiem!, w matematyce 2 x 2 = 4,  a tutaj rozwiązań jest nieskończona ilość, więc możesz sobie gdybać, coś tam dopisywać na własną odpowiedzialność, a kiedy już wyczerpią ci się pomysły, dowiadujesz się, że odpowiedź zasługuje na ndst., a prawidłowej należy szukać w innym źródle, przy założeniu, że źródeł jest w przybliżeniu z 200.
Co zrobić. Życie jest strasznie skomplikowane, tak sobie pomyślałam, bo ostatnio „spędziłam niedzielę” (tzn. ćwierć niedzieli) z Violettą Villas (kurczę, zawsze mi się myli: z Violettą Willas czy z Wiolettą Villas?), w każdym razie z Czesławą Cieślak, i przypomniała mi się wypowiedź Bogusława Kaczyńskiego, z której wynikało, że Villas miała lub powinna mieć zdrowie… psychiczne, gdyż Mira Zimińska powiedziała mu (tj. Kaczyńskiemu) kiedyś, że „Do kariery potrzebne jest zdrowie”. Nie wiem, czy Zimińska miała na myśli tłumy śledzące każdy krok wielkiej gwiazdy, ale obstawiam, że o to między innymi jej chodziło. No więc ponieważ do kariery potrzebne jest zdrowie [psychiczne], tak więc najprawdopodobniej do zwyczajnego życia aż tak bardzo owo zdrowie nie jest niezbędne. Ale to nie cynizm… taka myśl mi się nasunęła po matematycznym rozważeniu. A realnie rzecz biorąc, ostatnio całkiem przypadkiem trafiłam na forum, na którym internauci „wypowiadają” swoje negatywne myśli na temat pewnej gwiazdy, co swoją drogą jest godne pożałowania, bo już nawet nieważne, co oni tam wypisują, tylko po co to robią. Mówiąc szczerze, jest to działanie niekorzystne tak dla nich, jak i dla owej gwiazdy, bo, po pierwsze: wypowiadając te swoje mądrości, „stawiają się w niekorzystnym świetle”, delikatnie mówiąc, a mówiąc niedelikatnie, nie ma w tym za grosz poczucia wyobraźni, kompletny brak odpowiedzialności, ale… trzeba machnąć ręką. 
W każdym razie Mira Zimińska pewnie miała rację, chyba też musiała mieć zdrowie psychiczne. Tak, trzeba poczytać o Mirze Zimińskiej, ponieważ drugie jej zdanie, które zacytował Bogusław Kaczyński, brzmiało: „Pamiętaj, wszystko ci w życiu darują, oprócz talentu”.  Tak, coś na ten temat wiem, mam wielki talent do pisania  bzdur i do stawiania przecinków w niewłaściwych miejscach; nie wiem, czy Mira Zimińska wybaczy mi, że postawiłam te przecinki tak na wyczucie, według zasad, a może wolałaby inaczej, nie cytując jej wypowiedzi z żadnej książki, ale „ze słuchu”. Nie wiem też, czy nie powinnam zapytać o to jakiegoś fachowca, to może być uznane za plagiat[i]. Na wszelki wypadek dodam małą, niefachową (bo fachowe są tak samo nudne jak fachowo stawiane przecinki) bibliografię (na końcu tekstu).

Poza tym chyba jednak przeczytam też biografię o Villas (za 10 lat?, może się dowiem, czym myła włosy). Obawiam się, że niedługo zacznę się zaliczać do tych wypisujących co im ślina na język przyniesie.
Ten inteligentny, komputerowy program wciąż podkreśla mi słowo Villas, zresztą Willas też podkreśla; będę musiała zajrzeć do wyszukiwarki. Siedzenie przy włączonym komputerze to taka strata czasu…
Właśnie pozostało mi 10 % energii (komputerowej)… własnej nieco mniej.


[i] Zob. „Niedziela z Wiolettą Villas” emitowana 23 grudnia 2012 r. tuż po przewidywanym, acz niedokonanym końcu świata; w programie TVP Kultura, od godziny 16 (w przybliżeniu) do 19 (w przybliżeniu).

Chociaż, właściwie, nie mogę napisać „zob.”, bo 23 XII już minął, emisja „się wyczerpała”, no i gdzie to teraz zobaczy czytelnik, Cóż, to nie moja wina, zazwyczaj każą pisać zob., chociaż moim zdaniem powinni kazać pisać: jeśli Państwo chcą, mogą, ale nie muszą Państwo zobaczyć to  i to, tam i tam, a jeśli nie mają Państwo ochoty, to po co się męczyć, ta książka albo program, mimo, że był/a, może już dawno nie istnieć. „Zob.” sugeruje, że koniecznie musisz to coś zobaczyć, a jak wiadomo ludzie nie znoszą nakazów. Istotnie, naukowcy zajmujący się przypisami, powinni się poważnie nad tym zastanowić. No bo jak to brzmi, pisać do profesora „zob”., w tej nieszczęsnej pracy licencjackiej np.; nie wiadomo, co sobie taki pomyśli. Ja bym sobie pomyślała: „Jak chcesz, to sama zobacz, a nie każesz mi tracić czas”.