poniedziałek, 25 marca 2013

"Historia pana Sommera" Patrick Süskind



Niesamowite, z jaką łatwością Patrick Süskind w krótkim opisie spadania połączył ze sobą trzy prawidłowości fizyki, czyli I prawo Galileusza, dotyczące czasu przebytej drogi, II prawo Galileusza, dotyczące prędkości przebytej drogi, oraz prawo siły ciężkości; choć nie tego oczywiście dotyczy książka, ale taki zarys procesu spadania z podtekstem fizycznym (w znaczeniu fizyki jako nauki) znajduje się w pierwszym rozdziale książki.
Narrator stosunkowo krótkiej powieści przedstawia historię pana Sommera, ujętą z perspektywy własnego dzieciństwa – w ten sposób można by streścić tekst; można by, lecz wówczas byłoby to streszczenie zbyt ogólne, albowiem narrator pierwszoosobowy, a zarazem bohater, tyle samo miejsca, o ile nie więcej, poświęca opisowi swoich przeżyć, nawiasem mówiąc niezmiernie ciekawych, ograniczając jednak informacje, które mogłyby przyczynić się do dokładniejszego poznania historii pana Sommera. Bo czego właściwie dowiadujemy się na temat tytułowego bohatera? Otóż wiemy, że pan Sommer prawie nieustannie chodzi, z nikim nie zamienia słowa, poza kilkoma zdaniami wypowiedzianymi w biegu, prawdopodobnie cierpi na  klaustrofobię, i właściwie to koniec informacji. A tu, w tym miejscu, chowa się punkt główny powieści, jak sugeruje tytuł. Tak więc albo autor nadał niewłaściwy tytuł, albo, co jest niestety prawdopodobnie jedynym odpowiednim  wyjaśnieniem, opowiadający przekazał zapamiętane wydarzenia z przeszłości z punktu widzenia obserwatora, a po części postronnego uczestnika, i nadanej sobie roli zmieniać nie zamierzał. Tyle jedynie ma do powiedzenia, ile zobaczył, nie jest narratorem wszechwiedzącym, a więc jego wiedza jest, jak dla mnie, zbyt ograniczona, bo kiedy powieść się kończy, czytelnik (tzn. ja, inni być może nie) czuje pewien niedosyt. Dobra, pisarz powiedział kilka słów o panu Sommerze, ale tylko kilka; stanowczo zbyt mało i tym sposobem ukazał postać  pana Sommera zanadto ogólnikowo. Te parę ujęć, w których został zaprezentowany pan Sommer, nie zaspokaja ciekawości odbiorcy, więc ja bardzo proszę pana Patricka Süskinda, żeby zechciał zamienić się na jakiś czas w narratora wszechwiedzącego i żeby ukazał postać pana Sommera z zupełnie innej perspektywy. Oczywiście, rozumiem, że niektórym wystarcza taka zdawkowa prezentacja, ale mnie niestety nie. Więc, mówiąc szczegółowo: chcę poznać biografię pana Sommera, dowiedzieć się, jaki był cel jego nieustannego chodzenia, chcę poznać biografię żony pana Sommera, poznać biografię małżeństwa Sommerów, a ogólnie rzecz biorąc, najlepszym wyjściem byłoby przeprowadzenie przez autora analizy postaci bez pomijania najdrobniejszych szczegółów. Gdyby więc Patrick Süskind przypadkiem trafił na tę recenzję, jeśli można te wypociny nazwać recenzją, i jeśli, co mało prawdopodobne, zna język polski, co jeszcze mniej prawdopodobne (oczywiście w żadnym wypadku nie kwestionuję tu faktu, że autor może znać nasz skomplikowany sposób wysławiania się), niech łaskawie weźmie pod uwagę moje uwagi. Apeluję również do wydawnictwa Świat Książki, aby z łaski swojej skontaktowało się z wyżej wymienionym i w jego ojczystym języku, najlepiej za pośrednictwem jego agenta, przedstawiło mu moje skromne żądanie.
Panie Süskind, napisać książkę to naprawdę nie jest nic trudnego, o czym Pan oczywiście doskonale wie, jako że jest Pan autorem Pachnidła, znanego bestsellera, dodam (tzn. mnie  akurat nieznanego,  a l e   jak na razie znanego z nazwy).  
A ponadto polecam książkę wszystkim, bez ograniczeń wiekowych. Świetna lektura z ilustracjami autorstwa Jeana-Jacquesa Semplé (ech, te francuskie literki ze znaczkami!). Jeden  dzień w zupełności wystarczy, by zapoznać się z nią od początku do końca. Co prawda, czytając powieść, odnosi się wrażenie, jakby momentami dorosły narrator przybierał postać narratora niepełnoletniego, czyli małego chłopca; ale to drobny detal, pomijając oczywiście wątek pana Sommera, który, jak już wspomniałam, uważam za niedomknięty.

*Tekst pisany w godzinach wieczornych, tak więc informuję, że w  tych godzinach nie odpowiadam za popełnione nieumyślnie błędy logiczne i inne. Jednym słowem, a raczej sześcioma słowami: tego może nie dać się czytać.   

niedziela, 24 lutego 2013

Schemat budowy Gawrona Zaczytanego




Gawron z gatunku zaczytanych
W zasadzie miała być wrona, ale wszystkie gdzieś się pochowały. Może ten tutaj zostaje u nas przez cały rok. Szkoda, że zamiast rybek w akwariach nie ma  gawronów w klatkach.

środa, 26 grudnia 2012

Bez tematu (1)



25 grudnia 2012 roku, godzina 22.10

*Uwaga! Tekst niepublicystyczny (pisany w godzinach, kiedy człowiek pisze coś innego, niż myśli). Tekst może zawierać błędy logiczne, interpunkcyjne itp.

Hmmm… zdaje się, że od nie pamiętam kiedy nie przeczytałam żadnej książki, nie wspominając o kilku, na temat których już dawno dziesiątki badaczy napisało dziesiątki prac, które potem zmuszone były czytać tysiące gimnazjalistów lub studentów. Tak, krótko mówiąc Mickiewicz i spółka to niełatwy orzech do zgryzienia… chyba że się użyje dziadka do orzechów. 
Więc mamy święta, a ponieważ w święta należy odpoczywać, tak też odpoczywam… mniej więcej, pomijając szczegóły.
A odpoczywając, zastanawiam się, po co pisze się prace licencjackie. Ponieważ: na początek w takiej pracy należy przedstawić temat (gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po co we wstępie zapowiadać temat, który został zapowiedziany wcześniej, poprzez wpisanie go na stronie głównej, na co starczyła jedna linijka, byłabym wdzięczna, gdyby mi to wytłumaczył). Po drugie, po co pisać zakończenie, w którym trzeba dokonać podsumowania, która to czynność polega na powtórzeniu tego wszystkiego, co już się napisało, tyle że w skrócie, obejmującym mniej więcej dwie strony. Gdyby tu chociaż można było dodać coś nowego, ale niestety… najlepiej użyć słowa „reasumując” i wyklepać to, co już było, co więcej, co już było nie tylko w części głównej, ale również w konspekcie. Więc gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po jakie licho to wszystko, byłabym wdzięczna za wyjaśnienie. Doszłam do wniosku, że praca licencjacka przypomina zadanie matematyczne, masz określone reguły i koniecznie musisz się ich trzymać, bo jak nie, to całe zadanie poleci na łeb, na szyję; z jednym wyjątkiem!, w matematyce 2 x 2 = 4,  a tutaj rozwiązań jest nieskończona ilość, więc możesz sobie gdybać, coś tam dopisywać na własną odpowiedzialność, a kiedy już wyczerpią ci się pomysły, dowiadujesz się, że odpowiedź zasługuje na ndst., a prawidłowej należy szukać w innym źródle, przy założeniu, że źródeł jest w przybliżeniu z 200.
Co zrobić. Życie jest strasznie skomplikowane, tak sobie pomyślałam, bo ostatnio „spędziłam niedzielę” (tzn. ćwierć niedzieli) z Violettą Villas (kurczę, zawsze mi się myli: z Violettą Willas czy z Wiolettą Villas?), w każdym razie z Czesławą Cieślak, i przypomniała mi się wypowiedź Bogusława Kaczyńskiego, z której wynikało, że Villas miała lub powinna mieć zdrowie… psychiczne, gdyż Mira Zimińska powiedziała mu (tj. Kaczyńskiemu) kiedyś, że „Do kariery potrzebne jest zdrowie”. Nie wiem, czy Zimińska miała na myśli tłumy śledzące każdy krok wielkiej gwiazdy, ale obstawiam, że o to między innymi jej chodziło. No więc ponieważ do kariery potrzebne jest zdrowie [psychiczne], tak więc najprawdopodobniej do zwyczajnego życia aż tak bardzo owo zdrowie nie jest niezbędne. Ale to nie cynizm… taka myśl mi się nasunęła po matematycznym rozważeniu. A realnie rzecz biorąc, ostatnio całkiem przypadkiem trafiłam na forum, na którym internauci „wypowiadają” swoje negatywne myśli na temat pewnej gwiazdy, co swoją drogą jest godne pożałowania, bo już nawet nieważne, co oni tam wypisują, tylko po co to robią. Mówiąc szczerze, jest to działanie niekorzystne tak dla nich, jak i dla owej gwiazdy, bo, po pierwsze: wypowiadając te swoje mądrości, „stawiają się w niekorzystnym świetle”, delikatnie mówiąc, a mówiąc niedelikatnie, nie ma w tym za grosz poczucia wyobraźni, kompletny brak odpowiedzialności, ale… trzeba machnąć ręką. 
W każdym razie Mira Zimińska pewnie miała rację, chyba też musiała mieć zdrowie psychiczne. Tak, trzeba poczytać o Mirze Zimińskiej, ponieważ drugie jej zdanie, które zacytował Bogusław Kaczyński, brzmiało: „Pamiętaj, wszystko ci w życiu darują, oprócz talentu”.  Tak, coś na ten temat wiem, mam wielki talent do pisania  bzdur i do stawiania przecinków w niewłaściwych miejscach; nie wiem, czy Mira Zimińska wybaczy mi, że postawiłam te przecinki tak na wyczucie, według zasad, a może wolałaby inaczej, nie cytując jej wypowiedzi z żadnej książki, ale „ze słuchu”. Nie wiem też, czy nie powinnam zapytać o to jakiegoś fachowca, to może być uznane za plagiat[i]. Na wszelki wypadek dodam małą, niefachową (bo fachowe są tak samo nudne jak fachowo stawiane przecinki) bibliografię (na końcu tekstu).

Poza tym chyba jednak przeczytam też biografię o Villas (za 10 lat?, może się dowiem, czym myła włosy). Obawiam się, że niedługo zacznę się zaliczać do tych wypisujących co im ślina na język przyniesie.
Ten inteligentny, komputerowy program wciąż podkreśla mi słowo Villas, zresztą Willas też podkreśla; będę musiała zajrzeć do wyszukiwarki. Siedzenie przy włączonym komputerze to taka strata czasu…
Właśnie pozostało mi 10 % energii (komputerowej)… własnej nieco mniej.


[i] Zob. „Niedziela z Wiolettą Villas” emitowana 23 grudnia 2012 r. tuż po przewidywanym, acz niedokonanym końcu świata; w programie TVP Kultura, od godziny 16 (w przybliżeniu) do 19 (w przybliżeniu).

Chociaż, właściwie, nie mogę napisać „zob.”, bo 23 XII już minął, emisja „się wyczerpała”, no i gdzie to teraz zobaczy czytelnik, Cóż, to nie moja wina, zazwyczaj każą pisać zob., chociaż moim zdaniem powinni kazać pisać: jeśli Państwo chcą, mogą, ale nie muszą Państwo zobaczyć to  i to, tam i tam, a jeśli nie mają Państwo ochoty, to po co się męczyć, ta książka albo program, mimo, że był/a, może już dawno nie istnieć. „Zob.” sugeruje, że koniecznie musisz to coś zobaczyć, a jak wiadomo ludzie nie znoszą nakazów. Istotnie, naukowcy zajmujący się przypisami, powinni się poważnie nad tym zastanowić. No bo jak to brzmi, pisać do profesora „zob”., w tej nieszczęsnej pracy licencjackiej np.; nie wiadomo, co sobie taki pomyśli. Ja bym sobie pomyślała: „Jak chcesz, to sama zobacz, a nie każesz mi tracić czas”.

wtorek, 9 października 2012

"Rośliny, które zmieniły świat" Jarosław Molenda



Tytuł książki Jarosława Molendy, Rośliny, które zmieniły świat, oczywiście odpowiedni jeśli wziąć pod uwagę treść zawartych w dziele informacji, skłania do zastanowienia. Czy słów „rośliny, które zmieniły świat” nie należałoby (biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy) przeczytać od końca, tj. od drugiej strony: „świat, który zmienił rośliny” albo „człowiek, który zmienił rośliny”? Oczywiście zmiana absolutnie nie mogłaby dotyczyć tytułu, a jednak wydaje się, że najpierw rośliny zmieniły świat, a później człowiek odpłacił się im tym samym. I co tu dużo pisać, warzywa i owoce, tak wspaniale prezentujące na straganach, zawdzięczają swoją urodę użytecznym nawozowym używkom, a nasze ciała zawdzięczają skutki uboczne ubocznemu działaniu trucizn zawartych w zdrowych poniekąd fruktach.
   Ale mniejsza z tym, pora wyeliminować moralizatorski ton - co za dużo to niezdrowo, o czym zresztą przekonał się Louis Lewin, który dorobił się halucynacji na skutek wypijania 30. filiżanek herbaty dziennie - tę ciekawostkę można znaleźć w omawianej tu pozycji książkowej, w rozdziale poświęconym herbacie, czyli używce, która według legendy powstała z obciętych powiek Bodhidharma – założyciela buddyjskiej sekty Zen; co prawda Chińczycy nie słyszeli o tym nigdy w życiu, mimo że uprawiają herbatę od tysięcy lat. Jak powszechnie wiadomo, najbardziej godną polecenia herbatą jest herbata zielona, posiadająca niezwykłe właściwości. Otóż myszy „pojone zieloną herbatą miały o 30-45% mniej zachorowań na raka płuc, niż myszy pojone tylko wodą”. W praktyce wygląda to tak, że najpierw wybitni naukowcy dali myszom popalić, a potem myszy otrzymały alternatywę nie do odrzucenia, mogły pić wodę lub zieloną herbatę. Alternatywa miała na celu zbadanie, które myszy prędzej „wykitują”, że się tak niepublicystycznie wyrażę. Ale czego się nie robi dla dobra ludzkości! Myszy przyczyniły się do przedłużenia życia humanitarnych ludzi, tych niehumanitarnych również….  jednak zostawmy myszy w spokoju.
   Herbaty zielona i czerwona, mimo swoich dobroczynnych właściwości, mają jednak defekt – przyspieszają zmniejszanie wagi ciała. Poza tym niewskazane jest picie herbaty (jak i innych płynów) wówczas, gdy ich temperatura wynosi 62°C, to bowiem grozi nabawieniem się wrzodów żołądka. Natomiast powinno się, lub wręcz należy, delektować się tą cenną substancją od momentu, w którym jej ciepłota spadnie do temperatury najbezpieczniejszej dla naszych żołądków, czyli do 56ºC. 
   Poza danymi dotyczącymi herbaty Jarosław Molenda przyswaja nam historie, zastosowanie oraz właściwości 17 innych roślin, dodając do udokumentowanych informacji liczne anegdoty oraz legendy.

   A teraz porada „medyczna”:
   Pora grzybobrania, można powiedzieć, w niecałej pełni, ale jednak myślę, że grzybiarzom przyda się pewna rada, zaczerpnięta z wyżej wymienionej książki.
  Otóż! Wybierając się do lasu, najlepiej posmarować się płynem czosnkowym – kleszcze będą umykać w popłochu (efekt murowany), i prawdopodobnie nie tylko kleszcze. Za efekty uboczne nie odpowiadam. W razie wątpliwości proszę skontaktować się z najbliższym lekarzem lub farmaceutą.

czwartek, 20 września 2012

"Najbardziej tajemnicze morderstwa" Lionel i Patricia Fanthorpe


Najbardziej tajemnicze morderstwa to książka owiana mrokiem i tajemnicą. Zwłoki pływające w rzece, martwe ciało znalezione w łóżku czy w ciemnym lesie to tutaj żadna nowość; niezbitym pozostaje fakt, iż do większości przedstawionych przypadków doszło w wyniku popełnienia przestępstwa, a co ważniejsze, przestępstwa nigdy niewyjaśnionego lub nawet nieudowodnionego. Ciemne strony człowieczeństwa, które często wkradają się do ludzkiego życia, tutaj dają o sobie znać aż nazbyt mocno. Patricia i Lionel Fanthorpe nie próbują na siłę znaleźć wyjaśnień tajemniczych morderstw, ale opisują przeszłe wydarzenia, dodając do treści liczne ciekawostki, a niekiedy posuwając się do wysuwania całkiem prawdopodobnych hipotez, dzięki czemu kolejne rozdziały poświęcone danym postaciom, często takim, o których słyszy się po raz pierwszy w życiu, czyta się niczym świetny kryminał, lecz w odróżnieniu od tego rodzaju literatury kryminał prawdziwy. Najważniejsze w każdej opowiedzianej historii jest oczywiście miejsce zbrodni, historia życia denata, okoliczności jego śmierci, domniemani winowajcy oraz narzędzie zbrodni. Nic nie jest jasne, konkrety mieszają się ze sobą i w wielu wypadkach nie wyklucza się przynajmniej dwóch rozwiązań, z których prawdziwe może być oczywiście tylko jedno… lub żadne.

W czasach kiedy możliwości funkcjonariuszy do spraw przestępczych były mocno ograniczone, a najważniejszy dowód popełnionej zbrodni stanowiły co najwyżej słowa świadków, których nie zawsze udawało się znaleźć, wytropienie sprawcy przestępstwa musiało graniczyć z cudem; i nie pojawiał się żaden  Sherlock Holmes, by swoim wszystkowiedzącym nosem oraz ponadprzeciętnym umysłem naprowadzić mężczyzn w niebieskich mundurach na prawidłowy trop. A dziś mamy kamery, możliwość pobieranie odcisków palców, pełne policyjne wyposażenie, najbardziej wyspecjalizowanych fachowców do spraw przestępczych, równie, albo może nawet lepiej, wyspecjalizowane psy i codzienne informacje typu: Znaleziono włamywacza, Wykryto grupę przestępczą prowadzącą biznes narkotykowy, Złapano na gorącym uczynku złodzieja rowerów [albo:] Dotąd nie udało się odnaleźć sprawcy napadu, który br. włamał się do warzywniaka… połamał drzewka w parku, przewrócił słup uliczny, sprzedawał marihuanę, pobił nauczycielkę, wybił 32 szyby w 32-piętrowym budynku… Dalsza wyliczanka jest zbędna, znalazłyby się gorsze rzeczy, o których usłyszymy natychmiast po włączeniu odpowiedniego programu telewizyjnego. Jest się czym chwalić, możliwości wydziału przestępstw wzrosły co najmniej 10-krotnie, możliwości samych przestępców wzrosły być może 100-krotnie. To już sukces idealnie nadający się do Księgi rekordów Guinnesa. Mało prawdopodobne, by Patricia i Lionel Fanthorpe pomieścili te nieco bardziej nagłaśniane akcenty przestępczego świata na 294. stronach swojej książki (nawet gdyby zająć miejsca puste i te przeznaczone na fotografie i nawet gdyby zmniejszyć czcionkę do 1 punktu). Przybyło lat, przybyło wad, przybyło książek dokumentujących ciemne sprawki naszej ludzkiej natury.

Niestety nie dowiedziałam się (na co liczyłam), czy Napoleon został rzeczywiście otruty. Do połowy rozdziału poświęconego bohaterowi byłam przekonana, że to prawie na pewno arszenik przeniósł cesarza Francuzów na drugi świat, po czym, z końcowego fragmentu, dowiedziałam się, iż Napoleona prawie na pewno zastrzelono. Prawie na pewno mówi bardzo dużo, czyli właściwie nic, ale co nam na to poradzi przeładowana sekretami historia? Prawie na pewno nic.