wtorek, 24 kwietnia 2012

"Podróż Enrique" Sonia Nazario

  Dla Enrique Stany Zjednoczone to raj, w którym znajduje się pracę, pieniądze i własną, niewidzianą od kilku lat matkę. Enrique uosabia każde opuszczone dziecko, którego rodzice, zamiast mało pociągającej perspektywy przeszukiwania śmietników, wybrali gwarantującą im godziwe zarobki pracę  w obcym kraju. Jednak by trafić do wymarzonego nieba, trzeba najpierw przejść przez piekło. Droga wypełniona stukiem pociągowych kół, napadami bandytów, uczuciem głodu i bólu zdaje się nigdy nie kończyć.  „Są dwa rodzaje meksykańców (…) Dobrzy meksykańcy i źli meksykańcy” - czytamy słowa umieszczone na kartkach książki. Ma się wrażenie, że człowiek, który je wypowiedział, zapomniał na moment, iż „meksykańcy” to przede wszystkim ludzie. Są dwa rodzaje ludzi. Dobrzy ludzie i źli ludzie. Czy aby na pewno? Granica dobra  i zła leży we wnętrzu każdego człowieka. Przebiega w niewidzialnym punkcie, podobnie jak granice państw. Bo czy istotnie wolno uznać, że granica to tylko metalowa bramka, której nie ma się prawa przekroczyć? Nieprawda. Ta linia ma swój początek w miejscu, w którym zaczynamy dostrzegać odrębność poszczególnych krajów i zadajemy sobie pytanie, dlaczego po tej stronie panuje dobrobyt, a po tamtej nędza. Dlaczego małe dzieci  narażają swoje życie, żeby odzyskać miłość i bezpieczeństwo? Dlaczego nasz świetny, ekonomiczno-społeczny system, wspierany tysiącami niezawodnych komputerów, jest tak kiepsko zorganizowany, tak ułomny? Dlaczego obcy kraj wciąga tak bardzo, że zapomina się o odwiedzeniu własnego dziecka? Książka Sonii Nazario to opowieść-artykuł, dowód okrucieństwa, który należałoby postawić przed obliczem władz wszystkich narodów i zapytać, jak można pozwalać na takie sytuacje? Jak można siedzieć wygodnie w fotelu i podpisywać dokumenty, jak można przemawiać publicznie, zbierając oklaski, jak można organizować wystawne przyjęcia pochłaniające miliony dolarów, kiedy tuż obok, na dachu pędzącego pociągu, leży dziecko i modli się, żeby bandyci lub wspaniałomyślna, strzegąca prawa policja nie ogołociła go z ostatniego grosza, nie pobiła lub nie posunęła się do czegoś gorszego. Jak można nie podjąć żadnych skutecznych działań? Czasami po prostu nie można, problemy innych nie są naszymi problemami - tak rzeczy zaniedbane tłumaczy sobie każdy. Nieletni emigranci to tylko mali chłopcy, małe dziewczynki i młodzież, a obok nich bezlitosny świat, patrzący zza zasłoniętych firanek swoich okien i szydzący: O, kolejny dzieciak zdycha z głodu… z głodu miłości.
  A tutaj? Tutaj jest Polska i myjąc zęby, możemy sobie pośpiewać „Ty to masz szczęście, że w tym momencie żyć ci przyszło w kraju nad Wisłą (…)”. 
  Tymczasem nasz przypadkowy Enrique musi dorosnąć zbyt szybko, by wrócić do zbyt szybko odebranego mu bezpiecznego dzieciństwa… w którym już nie ma czego szukać. Może co najwyżej pocieszyć się kolejną dawką narkotyków i wyrzucić w twarz swojej matce, że przez nią się stoczył, mimo że dotarł do raju, zdobył pieniądze i odnalazł ją – rodzicielkę, za którą tak tęsknił, której wypatrywał w każdą wigilię i którą, być może, będzie winił do końca życia za wszystko, co go spotkało.
  „Podróż Enrique” prezentuje nasz „wspaniały” XXI wiek,  w którym słowo „emigrant” jest na porządku dziennym.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

"Grzechy Joanny" Joanna Marat

 Historia opowiedziana przez Joannę Marat dzieli się na dwie połowy. Pierwszą wypełnia e-mailowy romans. Druga przedstawia smutną egzystencję chorej na schizofrenię matki głównej bohaterki; smutną, ale jakby wyzutą z bólu, bo on nie jest tu czymś dominującym. Zdaje się, że chora, nieświadoma swej przypadłości kobieta, a przede wszystkim otaczający ją ludzie dawno pogodzili się z losem schizofreniczki. Jak gdyby to było całkiem naturalne, jakby w ten właśnie sposób wyglądała kolej rzeczy i nikt tak naprawdę nie domaga się odwrócenia zaistniałej choroby. Zapewne z tego względu że nagle ta mała pchełka postanowiła zamieszkać tuż obok, już wdarła się do wnętrza i nie pozostawiła wyjścia. Nie ma cierpienia, nie ma dogłębnego zmagania się z rujnującą człowieka psychiką, jest natomiast zwyczajne pogodzenie się. No… może jeszcze podejmowanie decyzji dotyczących znalezienia miejsca, w którym należałoby umieścić chorą.
 Jednak choroba wije się gdzieś w tle wątku miłosnego Joanny H. i Xawerego. Być może nie taki był zamysł autorki, ale romans zostaje postawiony na pierwszym planie. Miłość ukazana w książce to miłość wulgarna, odpychająca, budząca obrzydzenie, oparta wyłącznie na fizycznym pożądaniu. Chciałoby się nakazać autorce, aby natychmiast wymazała ją z powieści i zastąpiła czymś innym; jednakże wówczas Grzechy Joanny stałyby się zwykłym, ckliwym romansem. A kim w istocie jest Joanna H.? Chyba najbardziej tajemniczą osobą spośród wszystkich bohaterów powieści. Kobietą o kilku twarzach, a właściwie o jednej, nieokreślonej twarzy. Na pozór pogodzona ze swoim staropanieństwem i jeszcze mająca nadzieję, że praca w biurze zapewni jej życiową stabilizację. Zupełnie nieprzewidywalna w swoim działaniu, którego cel wydaje się nader jasny, a mimo to przypominająca główną bohaterkę Rewersu, niepewnie patrzącą na świat młodą kobietę w dużych okularach i w szarym płaszczu. Kobieta zmienną jest. Tyle że zmienność rodzi się wraz z przeżyciami, jakich się doświadcza. I oto ta kobieta o kilku, a właściwie  o jednej twarzy zdaje się bardziej bezsilna wobec życia niż jej chora matka. Może w tym tkwi najsmutniejsza prawda. Miłosne uzależnienie nie pozwala się podnieść i spojrzeć prawdzie prosto w twarz. Powstaje pytanie, skąd bierze się nieumiejętność życia. W przypadku Joanny H. prawdopodobnie jest ona pozostałością z dzieciństwa.
 Książka Joanny Marat pokazuje sytuacje dwóch kobiet - matki i córki. Nic ich praktycznie nie łączy poza więzami krwi, brakiem uczucia i nieumiejętnością poskładania swojego życia w całość.  

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

"Kiling Bono" Neil McCormick


 Gdybym nazywała się Nick McCormick, napisałabym, że „w 1975 odkryłam Beatlesów, przyznaję, trochę później niż reszta świata...”. Jednak ponieważ nie nazywam się Nick McCormick, co więcej w 1975 roku plany o moim poczęciu dopiero raczkowały gdzieś w niebieskich przestworzach, tak więc nie mogę powtórzyć myśli autora Killing Bono. Mogę za to z całą pewnością przyznać, że w 2012 roku poznałam losy Nicka McCormicka i karierę U2; przyznaję, trochę później niż reszta świata.
   Killing Bono zawiera w sobie nagą, podaną bez ozdobników prawdę o życiu Nicka McCormicka. Patrzymy na jego pierwszą lepszą lepszą fotografię i myślimy: miał facet szczęście. Ale pozory mylą, ponieważ to szczęście nie przyszło ot tak sobie, na zawołanie. Poprzedziły je niezliczone upadki i ciągłe pchanie się do przodu, a jak wiadomo, maszyna o nazwie biznes nie chodzi na kompromisy i nie uczyniła tego wyjątku również dla autora książki. To nie jest smutna prawda, lecz życie, w którym trzeba przepychać się łokciami, by dojść do złotej klatki. McCormick, mający ciągłe poczucie porażki w obliczu sławy, jaką osiągnął jego przyjaciel Bono, nieustannie trzyma się na baczności, zahacza o wszystko i o wszystkich, płacze po śmierci Johna Lennona, przeprowadza liczne wywiady, męczy się nad kolejnymi tekstami piosenek i wdziera się tam, gdzie innym nigdy by się nie chciało. A wszystko po to, żeby w odpowiednim momencie wypłynąć jako gwiazda rocka. Jednak ten moment nie nadchodzi.
   Killing Bono to książka o straconych złudzeniach, ale nie tylko. Nick McCormilk pokazuje zakryte strony świata muzyki, o których zwykli ludzie mogą dowiedzieć się czegoś więcej jedynie z gazet. Na tym terenie drugoplanowe role grają też narkotyki, sława uderzająca do głowy, sceptyczna postawa wobec wiary w Boga, niezobowiązujące stosunki seksualne, prawdziwe uczucia, załamania, kontakty ze światowej sławy wokalistami i... przyjaźń.
Biografia McCormicka zadziwia, bawi, wzrusza i każe sięgnąć po płyty U2, przekonać się, co takiego jest w ich muzyce, że potrafiła podbić cały świat. Może właśnie w niej kryje się część ukazanej przez autora opowieści.
Książka Neila McCormicka potwierdza, że najciekawsze są historie prawdziwe.

"Klasztor" Panos Karnezis


 

   Klasztor to historia owiana tajemnicą. Autor, idąc po prostej linii, dowodzi jak łatwo zburzyć spokój i powagę w miejscu, gdzie chlebem powszednim jest modlitwa i ascetyzm. Naruszenie niezmąconej niczym kontemplacji nosi w sobie znamiona sekretów ukrywanych w ludzkich duszach. To, co na pozór wydaje się czyste i nie do przebicia, kryje niewypowiedziane myśli. Klasztor jest miejscem utożsamianym z osobami powołanymi do czegoś głębszego niż praca, dom i dzieci, a przecież tam również żyją tylko ludzie. Panos Karnezis umiejętnie oddaje atmosferę życia konsekrowanego. Wprowadza niespotykany klimat, zupełnie nierzeczywisty, jeśli odnieść go do naszego codziennego, zabieganego świata. Człowiek chciałby zanurzyć się na moment w tej doskonalszej egzystencji i zobaczyć tę część ziemi, gdzie żyje się spokojniej. Kiedy owa klasztorna harmonia zostaje zakłócona, ma się ochotę do niej wrócić, oddać jej dawną świeżość i odegnać sprawy gmatwające ów lepszy porządek. Jednak z drugiej strony właśnie ten zakłócony, ukazany w książce spokój nie pozwala czytelnikowi odłożyć lektury i nakazuje mu brnąć dalej, by odkryć zaskakującą prawdę.
   Klasztor jest opowieścią, która każe nam zatrzymać się na moment, by obejrzeć przez zamazane szybki świat, do którego na ogół nie ma się dostępu. W tym świecie najważniejsza staje się czysta dusza, a najmniej ważna pogoń za każdym kolejnym dniem. Pięknie żyć? Nawet w tak pięknym życiu istnieją rzeczy zakazane i przede wszystkim w tak pięknym życiu trzeba je zwalczać. Powaga, odosobnienie i czystość, a obok tego wszystkiego pokusa skrywana pod rąbkiem zakonnej przysięgi.

"Zawiadowca śmierci" Berndt Rieger



 W jaki sposób miły, spokojny, pracowity i zdyscyplinowany mężczyzna o nienagannym wyglądzie mógł stać się jednym z największych zbrodniarzy wojennych? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Berndt Rieger w swojej książce „Zawiadowca śmierci”. O nazistowskich zbrodniach powiedziano już wiele, napisano jeszcze więcej. Wydaje się, że ukrytych dotąd, wychodzących na jaw krzywd nigdy nie będzie dość. Ten temat ciągle powraca, lęgnie się jak mrówki w swoich mrowiskach, by odkryć kolejnych winnych. Franz Novak mógłby być zwyczajnym redaktorem, mógłby zajmować miejsce przy biurku i pisać artykuły dla świetnie sprzedającej się gazety, a wolne chwile mógłby poświęcić ukochanym przez siebie górskim wspinaczkom. Tymczasem Novak wolał wspinać się po szczeblach kariery w oddziałach służb specjalnych. Książka Berndta Riegera to analiza życia głównego bohatera. Autor krok po kroku odtwarza kolejne posunięcia Novaka. Proste fakty zaczerpnięte z Akt Krajowego Sądu ds. Karnych we Wiedniu oraz z innych dokumentów ukazują poczynania nieżyjącego już Franza Novaka, który wywiązywał się ze swojego zadania znakomicie. Upychał do wagonów tysiące niewinnych ludzi i patrzył, jak się duszą, tłoczą, umierają, jak ze strachu tracą zmysły, jak ich krew leje się strumieniami. 

Jaką wartość ma wypełnianie obowiązku wobec życia setek tysięcy bezbronnych ludzi? Praktycznie żadnej. Tym bardziej zastanawiają słowa samego Novaka: „Samych tych ludzi oczywiście żałowałem, ale to była konieczność. Kto mógłby się wtedy z tego wykręcić?”. Nie sposób przejść obojętnie obok takich słów, płynących z ust samego mordercy. Berndt Rieger nie ma żadnych wątpliwości co do tego, kim był Franz Novak. Autor podaje wszelkie dowody, świadczące o winie człowieka postawionego na ławie oskarżonych. Rieger wydaje sąd, a czytelnik, chcąc nie chcąc, musi przyjąć do wiadomości przedstawione przez autora kolejne bestialstwa dokonywane na człowieku przez innego człowieka. Dokonywane na każdym człowieku, z którym praktycznie Franz Novak nie miał nic wspólnego. Wciąż pozostaje tylko jedno pytanie. Dlaczego?
 
Skąd brali się ludzie gotowi zabijać bez ważnej przyczyny? Kiedy rasa, kolor skóry czy odmienne poglądy przestaną mieć znaczenie? Kiedy tolerancja wyjrzy na światło dzienne?
   Obozy koncentracyjne pozostały miejscami, które należy zwiedzić, groby - miejscami które trzeba odwiedzić i zapalić znicz, a pomniki – kamieniami, na których należałoby przynajmniej od święta położyć kwiaty. A my pozostaliśmy ludźmi. Nie ma innej opcji. O tym przypomina „Zwiadowca śmierci”. Nietolerancja to nie wymysł, to zjawisko, które ponad pół wieku temu wzbudziło potrzebę zabijania. Odległe czasy. Zastanawia więc jedno. Po co na okrągło o tym mówić? Może po to, żeby można było wyobrazić sobie siebie samego pod postacią Franza Novaka i zastanowić się, skąd bierze się brak poszanowania dla odmienności? Nietolerancja wciąż żyje. Nie widać jej w dziennym świetle, ale po ciemku. I czy tego chcemy, czy nie, sami możemy stać się kiedyś jej ofiarami. Powstaje zasadnicze pytanie. Czy lepiej zginąć w wagonie, czy stać, patrzeć i zgadzać się? Franz Novak wybrał drugą opcję. Książka Riegera skłania nie tylko do powrotu do przeszłości, ale także do zastanowienia się nad teraźniejszością.