Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Refleksje spontaniczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Refleksje spontaniczne. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 grudnia 2017

Henry James "Zaufanie", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017


Kiedy Gordon Wright donosi w liście swojemu przyjacielowi Bernardowi Longueville’owi, że poznał pannę, wobec której ma poważne zamiary, i prosi go, żeby przybył mu na ratunek i metodą wnikliwych obserwacji ocenił kandydatkę na żonę, oddany kompan natychmiast spieszy z pomocą do Baden-Baden. Ale gdy dociera na miejsce, sprawa wydaje się godna uwagi bardziej, niż przypuszczał, bo wybranką Gordona okazuje się Angela Vivian, którą Bernard poznał dwa lata wcześniej  w Sienie. W tym momencie, jak zapewniał Gordona, Bernard zaczyna uważnie przypatrywać się Angeli, ale  w zasadzie przez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce we włoskim mieście, i choć  w jego mniemaniu dawne spotkanie na pewno nie powinno wpłynąć na ukształtowanie oceny, nie jest to do końca tak oczywiste.

Bernard nie tyle rozwiązuje dylemat przyjaciela, ale doprowadza do jeszcze większego zawikłania spraw. Tytułowe zaufanie, jakim darzą się dwaj Amerykanie, wkrótce zostaje wystawione na próbę, a na odpowiedź na pytanie, czy  przyjaźń dwóch młodych obieżyświatów przetrwa, trzeba cierpliwie poczekać.

Prawo dżungli jest aktualne i na terenach niezalesionych, jak powiedział albo napisał Mieczysław Michał Szargan, ale nie w tym wypadku. Henry James stawia na pierwszym miejscu dialog; w jego powieści nikt nie posunie się do rozróby czy do walki na śmierć i życie. To nie te klimaty. James przenosi na papier opis stosunków międzyludzkich, do którego przed nim w pisarstwie uciekały się kobiety. 

W zasadzie niepewność i niejasność dominuje (co natychmiast skojarzyło mi się z filmem "Pokój z widokiem" Jamesa Ivory - podobne czasy, podobne sytuacje). Niepewne i niejasne są uczucia niemal wszystkich najważniejszych postaci. Począwszy od Bernarda. Trudno dociec, co naprawdę sądzi o  Angeli ten ironista, co świat traktuje jak przyjęcie, na którym można się nieźle zabawić, obserwując tego i owego:
„Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią”. 
I właśnie nad tą towarzyską bestią trzeba pochylić się najbardziej, żeby w końcu uznać, że uczucie, które odkryła mniej więcej na powieściowym finiszu, otrzymało swój początek już w pierwszym rozdziale, aż mniej cierpliwi mieliby prawo krzyknąć: „No i nie można było tak od razu? Zamiast ciągnąć wątek i uzupełniać go dodatkowymi?!”.
Można było, ale gdyby wszyscy natychmiast wszystko rozumieli, życie ziałoby nudą, a co dopiero powieści...

Nie mniej zawikłaną postacią niż Bernard jest Gordon. Żaden z niego romantyk; na pierwszym miejscu stawia rozum, a i tak w którymś momencie uznaje, że dokonał niewłaściwego wyboru. Najważniejsze stało się dla niego rozpracowanie kandydatek do przybrania jego nazwiska i wybranie takiej, która wzbudzi podziw nie tylko jego, nie tylko Bernarda, ale całej otaczającej społeczności. Chce się żenić, ale broń Boże zakochać. W życiu na ogół bywa odwrotnie. Tymczasem Gordonem rządzą specyficzne poglądy, chociaż nie tak bezpodstawne, jak mogłoby się wydawać:
„Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach”.
No właśnie, a Gordon ma podwójne, albo i potrójne klapki, co łatwo zauważyć w końcowej fazie powieści. 
Za to na pewno nie ma klapek na oczach Angela, i choć skomplikowana, rozgryza sytuację jak królik marchewkę, na kawałeczki i bezbłędnie. To postać robi za rozważną, a nawet wszechwiedzącą.

Pozostaje nieco przewrotna Blanche, ponoć bezużyteczna. Jest tym, „co Francuzi zwą bibelotem”. Potrafi mówić 24 godziny na dobę i zabawiać towarzystwo, ale i przy niej pojawiają się znaki zapytania.

Tak więc komplikacja goni komplikację. Henry James pozawieszał na ścianach psychologiczne portrety i uwikłał z nich powieść, która, choć liczy właściwą – jak na powieść – ilość stron, wydaje się jakby opowiadaniem. Bohaterowie są w niej podróżnikami, podobnie jak James był nim przez całe życie. Mężczyźni i kobiety bywają (na salonach), składają zapowiedziane i niezapowiedziane wizyty i rozmawiają. Ci pierwsi szukają wrażeń albo żon, bo majątek oczywiście odziedziczyli, a te drugie mężów, najlepiej z majątkiem, najlepiej z dużym majątkiem - może być odziedziczony.

Fani prozy Jamesa powinni obowiązkowo zajrzeć do „Zaufania”, bo to rzecz wciągająca i warta poświęcenia jej czasu, ale nie gwarantuję, że ta po raz pierwszy przetłumaczona na język polski powieść wywoła u nich to samo wrażenie, co niezapomniany „Portret damy”.



czwartek, 13 kwietnia 2017

Anna Hope, "Sala balowa", Świat Książki, Warszawa 2017


Władze zakładu dla obłąkanych Sharston mylnie pojmują swoją misję. Zamiast leczyć wyłącznie chorych psychicznie, zagarniają dla swojego więzienia również tych, którym przydarzyło się małe wykroczenie lub nieplanowany, nieszkodliwy dla otoczenia incydent. Uspokajają niepokornych, przetrzymywanych w dusznych pomieszczeniach, raz, a dobrze, przy pomocy krzyków i bicia. Zdrowi stają się tutaj chorymi i jak ci drudzy wegetują od dnia do dnia, przez jednakową codzienność. Nagrodą za niewychylanie się jest uczestnictwo w piątkowych tańcach na olbrzymiej sali balowej wypełnionej brzmieniem muzyki klasycznej, i właśnie tam, w miejscu, gdzie życie człowieka zdusza się jak kawałek papieru, John spotyka Ellę.
Historia ich miłości, rozgrywająca się w 1911 roku, stanowi główny wątek powieści, to jej finału wypatruje najbardziej czytelnik. Melodramat na papierze, od czasu do czasu trącany nieosiągalnym na dobre powiewem wiatru z wrzosowisk.
Jednak o wiele bardziej fascynuje historia doktora Charlesa i podjęty w niej temat eugeniki, szkoda że nie rozwinięty szerzej. Oddany muzyce klasycznej Charles, dla którego zakład stał się prawdziwym rajem, ma większe ambicje: przyczynić się do rozwoju nauki i rozsławić szpital, negując poglądy, jakoby chorych należało poddawać sterylizacji celem zapobieżenia katastrofie narodowej, czyli ich rozmnażaniu się, i udowodnić, że muzyka to element korzystnie wpływający na podopiecznych, pomocny w ich powrocie do normalnego życia, a następnie, w nagrodę za dobre wykonanie zadania, uścisnąć rękę Churchilla – zwolennika sterylizacji Brytyjczyków.
Ruch eugeniczny przyciągał też inne osoby z politycznej półki.   

Brak inicjatywy, brak kontroli i całkowita nieobecność właściwego postrzegania są przyczynami skrajnej nędzy o wiele istotniejszymi niż te rzekome natury ekonomicznej. Jak proponują Państwo rozwiązać ten problem? - czytamy zacytowany przez autorkę fragment.

Zaproponowałabym jego twórcy skupienie się na własnej całkowitej nieobecności właściwego postrzegania. Takim komentarzem należałoby poczęstować też autorów kolejnych absurdalnych poglądów: najlepsi sędziowie i adwokaci byliby bez wątpienia także najlepszymi sportowcami, członkowie źle opłacanej klasy [społecznej] są przeciętnie z natury mniej zdolni niż ci lepiej opłacani, a czytanie zdaje się niebezpieczne dla kobiecego umysłu (rozumiemy, że w przypadku męskich umysłów takie niebezpieczeństwo absolutnie nie istnieje, i nie przyjmujemy tego do wiadomości).   
To nie jest sala balowa Titanica, ale sala balowa samowystarczalnego statku Sharston, na którym kobiety zajmują się praniem, a mężczyźni pocą się na polach – choć może to jedyna odrobina wolności, i przy kopaniu grobów dla przyszłych odeszłych. Gdy praca cichnie, biedakom dostarcza się odrobinę muzyki klasycznej, jedzenia, spania, okien bez widoków, czekania na kolejny piątkowy wieczór. Zatonięcie łajby dla niektórych oznaczałoby wyzwolenie.

Gdy ludzi z dołów opuszczają dusze, kończą tutaj [w szpitalu psychiatrycznym]. Ale gdy z ludźmi z góry dzieje się to samo, robią się niebezpieczni.

Momentami ma się ochotę na podrasowanie stylu, ale mimo to Anna Hope wykonała niezłą robotę, połączyła historię z fikcją, a gdy przyszła pora, może podobnie jak Virginia Woolf (w filmie Godziny), zastanawiała się, kogo uśmiercić, w wyniku czego osiągnęła należyty efekt – zdeptanie człowieka w całej pełni. Nawet nie tego jednego. Niektórzy czytelnicy pewnie oczekiwaliby bajkowego zakończenia, ale widać nie tym razem… Efekt nie byłby tak mocny.
Rzeczywisty West Riding of Yorkshire funkcjonował od 1888 do 2003 roku. Autorka wyjaśnia, że nie odtworzyła wiernie warunków w nim panujących, a do napisania książki skłonił ją fakt, że w zakładzie od 1909 roku do 1918 przebywał jej prapradziadek. Wymysłem nie jest też wspaniała sala balowa, cmentarz ze zbiorowymi mogiłami i niestety, nie są nim propozycje selekcji ludzi.    

niedziela, 26 lutego 2017

Andy Jones, "Dwoje do pary", Świat Książki, Warszawa 2017


Dwoje do pary, czyli Ivy i Fisher, natrafiają na siebie w pracy, chociaż właściwie to bardziej skomplikowane:

Prawda o naszym związku jest zbyt skomplikowana, żeby dzielić się z nią z nieznajomą w podmiejskim zajeździe, kiedy masz ochotę dopić drinka i iść na górę do pokoju. Poza tym kwestia tego, jak się poznaliśmy, jest czysto akademicka. Nie pytasz przecież, skąd wziął się deszcz, po prostu zachwycasz się tęczą.

Tak więc pierwszy etap akcji mamy odfajkowany. Gdy bohaterowie poznają się bliżej, a właściwie gdy poznają się bardzo blisko, w ciągu zaledwie dziewiętnastu dni - czytelnicy otrzymują odpowiedź na pytanie, skąd się biorą dzieci. (To zdecydowanie edukująca lektura, szczególnie dla przyszłych matek). Raptem okazuje się, że nawet stan zakochania nie uwalnia od problemów, bo nadal trzeba mierzyć się z prawdziwym życiem i jego problemami. Wyrazy współczucia, Fisher – tak entuzjastyczne podsumowanie mogłoby paść z ust siostry zadurzonego po uszy, która przez tę radość egzystencji już przeszła o własnych siłach i swoimi wspomnieniami nierzadko nęka brata. Cóż, co dwoje dzieci, to nie jedno.  

Styl książki i cała atmosfera, w jakiej utrzymana jest historia naszych znajomych, początkowo przypominał mi opowiadania Anny Gavaldy zawarte w Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał, potem świetną komedię Notting Hill, a następnie… jakby to sformułować? Następnie stwierdziłam, że powinnam omijać z daleka pozycje z balonikami i innymi miłosnymi fotografiami czy emblematami na okładkach i wziąć się za coś cięższego kalibru. Delikatne błony wypełnione powietrzem już dawno stały się za lekkie.
Niewykluczone, że gdyby autor nie zrywał się nieludzko wcześnie rano z tym swoim pisaniem, tylko postawił na wieczory, wyszłoby coś bardziej annokareninowego, ale z pewnością nie o stworzenie dzieła w stylu Tołstoja mu chodziło. 
Romantyczna powieść Andy’ego Jonesa jest łatwa w odbiorze, prosta,  zabawna i kraulem płynie do przodu – szybko wzruszającym się radzę zaopatrzyć się w chusteczki do nosa. Niejedna czytelniczka znudzona codziennością będzie pewnie z nosem przyklejonym do książki przemycać po kryjomu myśl: „Ach, co to była za miłość! Nie to, co z moim starym. Pierwszego roku jeszcze mnie doceniał, uwielbiał i obiecywał góry złote, jasne! Zimą, jak śnieg spadnie, to nawet srebrne mam za darmo, a teraz?!”. Itd.

Warunki przypisane współczesnym powieściom romantycznym, pożeranym namiętnie przede wszystkim przez kobiety, zostały spełnione w stu procentach. Odrobinę zawadza bezbarwność, a właściwie niedobór głównej bohaterki. W zasadzie w miarę dobrze poznajemy tylko Fishera, jego punkt widzenia, uczucia, obawy, myśli. Jaka tak naprawdę jest Ivy, trudno orzec. Nie ułatwia nam tego Fisher występujący w pierwszej osobie. Cóż, jak to zakochany – zapomniał przedstawić miłość swojego życia, podczas gdy z zaprezentowaniem siebie samego poszło mu całkiem, całkiem. Pamiętał natomiast o lakonicznych, niestety – ale jednak – momentach refleksji:

Nikt nie ma ambicji, żeby utrzymywać się z reżyserowania filmów reklamowych. Nikt w dzieciństwie nie marzy o tym, żeby kręcić reklamy papieru toaletowego, tak jak nikt nie marzy o pisaniu prasowych nagłówków, komponowaniu dżingli reklamowych, fotografowaniu  hamburgerów czy byciu twarzą tanich ubezpieczeń samochodowych. Każdy chciałby pisać powieści lub hymny, fotografować modelki, grać Hamleta, kręcić filmy, zarobić milion i poślubić gwiazdę filmową.

„Każdy” to nieco przereklamowane słowo w tym akapicie, zanadto uogólniające, aczkolwiek odpowiednie – jak na pracownika agencji reklamowej – czyli Fishera, a zarazem autora – przystało. Jednak z tym pisaniem hymnów, fotografowaniem modelek i całą resztą ociupinę przeholowane. Już nie wspomnę o graniu Hamleta.

Dwoje do pary z pewnością będzie idealnie pasować na półkę „Lekkie, słodkie i romantyczne” na stronie lubimyczytać.pl. Chociaż… to nawet nadaje się na scenariusz filmowy. Ale może najlepiej zapoznajcie się z opinią cioci ebi, na którą trafiłam całkiem przypadkiem i która mnie wprost zahipnotyzowała. Opowiadać z takim zapałem o książkach – to jest coś! 
Ciociu Ebi, jak nic nadajesz się do stworzenia nowego programu dla moli książkowych. 



sobota, 11 lutego 2017

William Makepeace Thackeray, "Targowisko próżności"

William Makepeace Thackeray swoim Targowiskiem próżności – powieścią o angielskiej arystokracji XIX wieku, musiał podbić serce niejednej współczesnej mu czytelniczki, bo nie inna, ale właśnie ta powieść przyniosła powieściopisarzowi największą sławę, a w późniejszych czasach doczekała się wielu ekranizacji.
Thackeray głównymi bohaterkami Targowiska uczynił dwie z gruntu odmienne młode osóbki, które właśnie opuściły pensję panny Pinkerton, a za progiem już czeka je życie, gdzie punkt główny wytycza obracanie się w odpowiednim towarzystwie celem nawiązania właściwych kontaktów, zaś w dalszej kolejności znalezienie kandydata na męża. I już człapią konwenanse. Na tym targowisku, o którym autor przypomina zanadto często, a nawet objaśnia jego znaczenie, jakby uznał, że otępiali czytelnicy nie będą w stanie właściwie zinterpretować tytułu, jasnego przecież do wyjaśnienia po lekturze książki, ludzie z dostatecznie wysokim rodowodem, chlubiący się należycie dużym do "bywania" poziomem materialnym dumnie podnoszą głowy, jak gdyby chcieli dać do zrozumienia ciżbie, kto ma tu władzę. Na salonach, gdzie odbywają się towarzyskie spotkania naszych bohaterów, aż duszno od próżności tych, którzy nie dopuszczają do siebie niegodnego ich wysokiego pochodzenia i sporego majątku (niekiedy znanego wyłącznie z opowieści) plebsu, żeby nie wspominać o odwracaniu się od dawnych, znajdujących się aktualnie w finansowych tarapatach towarzyszy.
Liczy się majątek, nieskażona opinia, bywanie wśród innych pochłoniętych wkręcaniem się do właściwego kręgu, żeby zapewnić nieskalaną przyszłość własnym córkom i synom. Nieudacznikom pochodzącym z mniej zasobnych domów, o których plotkuje się aż nadto, już dziękujemy!
Na takich wielcy patrzą z pogardą, jak na inną rasę lub jak na trędowatych.
To punkt główny dzieła, które momentami może nużyć, ale jest beletrystycznym upamiętnieniem dawnych społecznych obyczajów, i dlatego zainteresowanych tym, jak wyglądały XIX-wieczne koligacje możnych, powinno zaciekawić.

Nie znalazłam podpowiedzi na pytanie, czy powieść ukazywała się w odcinkach, ale zważywszy na dygresje powieściopisarza, łatwo dojść do takiego wniosku, chociażby gdy przywołać fragment poświęcony jednej z głównych bohaterek – Amelii:

„Nic nas ona nie obchodzi, jest mdła i bezbarwna” – pisze do mnie jakaś nieznana korespondentka, która ma dobrze wyrobiony, prawdziwie kobiecy charakter pisma i list zakleja piękną różową pieczątką. Dalej następują inne uwagi na podobną modłę, lecz mógłbym je powtórzyć tylko w przypadku, gdyby były naprawdę pochlebne dla młodej damy, o której mowa.

Natomiast po scenie pożegnania dwóch uczennic, opuszczających mury pensji panny Pinkerton, autor dodaje inną już, ale nie mniej ciekawą dygresję:

Jestem przekonany, że Jones, który otworzy tę książkę w swoim klubie, uzna wyżej przytoczone szczegóły za idiotyczne, dziecięco naiwne i okrutnie sentymentalne. Widzę nawet, jak ów Jones (nieco zaczerwieniony po zjedzeniu łopatki baraniej i wypiciu pół butelki wina) wydobywa ołówek, podkreśla wyrazy „idiotyczne, trywialne” […].

W rzeczy samej, można i tak. Chociaż nie to mnie intryguje, ale powieści w odcinkach, które ukazywały się w dawnych czasopismach. Nawet obmyśliłam plan na wyłonienie najbardziej poczytnej współczesnej książki, powiedzmy, polskiej. Otóż w kilku tygodnikach, dzienniki to lekka przesada, trudnością byłoby już samo wyrobienie się na czas z tekstem, powinny ukazywać się powieści w odcinkach. Taka praktyka szybko wskazałaby najbardziej rozchwytywane teksty, bez konieczności urządzania niezliczonej ilości konkursów. Widzę jeden problem, nie wszyscy czytelnicy są fachowcami od literatury, a często wolą lektury, przy których inni zasypiają już po przeczytaniu kilku stron. Hmm… 40 zł na miesiąc…
No, nieważne.
Zajmijmy się czymś ciekawszym, otóż kobiety z powieści z zapałem podziwiają kształtne męskie łydki, a poza tym stosują deskę do prasowania… STOP!, deskę do prostowania pleców. Hmm… 

[…] ponadto zaś pozwalam sobie zalecić na najbliższe trzy lata regularne stosowanie (przez cztery godziny każdego dnia) deski do prostowania pleców, bez której użycia nikt nie zdoła opanować tej wdzięcznej godności ruchów i postawy, tak nieodzownej każdej wykwintnej damie.

Naprawdę nie rozumiem, dlaczego dziś nie stosuje się desek do prostowania, tyle desek w okolicy.

Na koniec wspomnę, że powieść znalazła się na liście 100 książek (według BBC), które każdy człowiek powinien przeczytać:

1. Duma i uprzedzenie – Jane Austen 
2. Władca Pierścieni – John Ronald Reuel Tolkien 
     * Drużyna Pierścienia 
     * Dwie Wieże 
     * Powrót Króla 
3. Jane Eyre – Charlotte Brontë  
4. Harry Potter – Joanne Kathleen Rowling
     * Kamień Filozoficzny
     * Komnata Tajemnic
     * Więzień Azkabanu
     * Czara Ognia
     * Zakon Feniksa
     * Książę Półkrwi
     * Insygnia Śmierci
5. Zabić drozda – Harper Lee 
6. Biblia 
7. Wichrowe Wzgórza – Emily Brontë 
8. Rok 1984 – George Orwell 
9. Mroczne materie (seria) – Philip Pullman
    * Zorza północna
    * Magiczny nóż
    * Bursztynowa luneta
10. Wielkie nadzieje – Charles Dickens
11. Małe kobietki – Louisa May Alcott
12. Tessa D’Urberville – Thomas Hardy
13. Paragraf 22 – Joseph Heller
14. Dzieła zebrane Szekspira
15. Rebeka – Daphne du Maurier 
16. Hobbit – John Ronald Reuel Tolkien 
17. Birdsong – Sebastian Faulks 
18. Buszujący w zbożu – Jerome David Salinger 
19. Żona podróżnika w czasie (Zaklęci w czasie) – Audrey Niffenegger
20. Miasteczko Middlemarch – George Eliot
21. Przeminęło z wiatrem – Margaret Mitchell
22. Wielki Gatsby – Francis Scott Fitzgerald
23. Samotnia (Pustkowie) – Charles Dickens
24. Wojna i pokój – Lew Tołstoj
25. Autostopem przez Galaktykę – Douglas Adams
26. Znowu w Brideshead – Evelyn Waugh 
27. Zbrodnia i kara – Fiodor Dostojewski 
28. Grona gniewu – John Steinbeck 
29. Alicja w Krainie Czarów – Lewis Carroll 
30. O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame
31. Anna Karenina – Lew Tołstoj
32. David Copperfield – Charles Dickens
33. Opowieści z Narnii – Clive Staples Lewis
       * Lew, czarownica i stara szafa
       * Książę Kaspian
       * Podróż Wędrowca do Świtu
       * Srebrne krzesło
       * Koń i jego chłopiec
       * Siostrzeniec czarodzieja
       * Ostatnia bitwa 
34. Emma- Jane Austen
35. Perswazje – Jane Austen 
36. Lew, Czarownica i Stara Szafa – CS Lewis
37. Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini
38. Kapitan Corelli (Mandolina kapitana Corellego) – Louis De Bernieres
39. Wyznania Gejszy – Arthur Golden 
40. Kubuś Puchatek – Alan Alexander Milne
41. Folwark zwierzęcy – George Orwell
42. Kod Da Vinci – Dan Brown 
43. Sto lat samotności – Gabriel Garcia Marquez
44. Modlitwa za Owena – John Irving
45. Kobieta w bieli – Wilkie Collins 
46. Ania z Zielonego Wzgórza – Lucy Maud Montgomery 
47. Z dala od zgiełku – Thomas Hardy
48. Opowieść podręcznej – Margaret Atwood
49. Władca much – William Golding
50. Pokuta – Ian McEwan
51. Życie Pi – Yann Martel
52. Diuna – Frank Herbert
53. Cold Comfort Farm – Stella Gibbons 
54. Rozważna i romantyczna – Jane Austen 
55. Pretendent do ręki – Vikram Seth
56. Cień wiatru – Carlos Ruiz Zafon
57. Opowieść o dwóch miastach – Charles Dickens
58. Nowy wspaniały świat – Aldous Huxley
59. Dziwny przypadek psa nocną porą (Dziwny przypadek z psem nocną porą) – Mark Haddon
60. Miłość w czasach zarazy – Gabriel Garcia Marquez
61. Myszy i ludzie (O myszach i ludziach) – John Steinbeck
62. Lolita – Vladimir Nabokov
63. Tajemna historia – Donna Tartt
64. Nostalgia anioła – Alice Sebold
65. Hrabia Monte Christo – Alexandre Dumas
66. W drodze – Jack Kerouac
67. Juda nieznany – Thomas Hardy 
68. Dziennik Bridget Jones – Helen Fielding 
69. Dzieci północy – Salman Rushdie
70. Moby Dick – Herman Melville
71. Oliver Twist – Charles Dickens
72. Dracula – Bram Stoker
73. Tajemniczy ogród – Frances Hodgson Burnett
74. Zapiski z małej wyspy – Bill Bryson
75. Ulisses – James Joyce
76. Szklany kosz – Sylvia Plath
77. Jaskółki i Amazonki – Arthur Ransome
78. Germinal – Emile Zola
79. Targowisko próżności – William Makepeace Thackeray
80. Opętanie – AS Byatt 
81. Opowieść wigilijna – Charles Dickens 
82. Atlas chmur – David Mitchell
83. Kolor purpury – Alice Walker
84. Okruchy dnia – Kazuo Ishiguro 
85. Pani Bovary – Gustave Flaubert 
86. A Fine Balance – Rohinton Mistry
87. Pajęczyna Szarloty – EB White
88. Pięć osób, które spotykamy w niebie – Mitch Albom 
89. Przygody Sherlocka Holmesa – Sir Arthur Conan Doyle 
90. The Faraway Tree Collection – Enid Blyton 
91. Jądro ciemności – Joseph Conrad
92. Mały Książę – Antoine De Saint-Exupery 
93. Fabryka os – Iain Banks
94. Wodnikowe Wzgórze – Richard Adams
95. Sprzysiężenie głupców (Sprzysiężenie osłów) – John Kennedy Toole
96. Miasteczko jak Alece Springs – Nevil Shute 
97. Trzej muszkieterowie – Alexandre Dumas
98. Hamlet – William Shakespeare 
99. Charlie i fabryka czekolady – Roald Dahl
100. Nędznicy – Victor Hugo

Niewiarygodne, ani jednego polskiego pisarza. Cóż, nie docenia BBC Polaków, a przecież mamy chociażby kilka świetnych książek. Poza tym nie zastosowano podziału na kategorie (dzieci, młodzież, dorośli), więc mam duże zastrzeżenia co do listy. I nie tylko z powyższych powodów, bo choć nie czytałam wszystkich z ww., znalazłam jedną, albo nawet dwie powieści, których raczej bym nie polecała, a co dopiero wmawiać komuś, że musi je koniecznie przeczytać. Zamiast tej lepsza jest, moim zdaniem, lista 100 książek, które trzeba przeczytać według polskich dziennikarzy i pisarzy.
Jest o wiele ciekawsza i widzę kilka lektur do nadrobienia:

1. Aiken Joan „Pokój pełen liści”
2. Andersen H.CH. „Baśnie”
3. Appelfeld Aharon „Kolej żelazna”
4. Beckett Samuel „No właśnie co. Dramaty i proza w przekładzie Antoniego Libery”
5. Bell Daniel „Kulturowe sprzeczności kapitalizmu”
6. Bernhardt Thomas „Zaburzenie”
7. Białoszewski Miron „Szumy, zlepy, ciągi”
8. Bolecka Anna „Uwiedzeni”
9. Böll Heinrich „Utracona cześć Katarzyny Blum”
10. Borges J.L. „Fikcje”
11. Bowles Paul „Pod osłoną nieba”
12. Bryson Bill „Krótka historia prawie wszystkiego”
13. Bułhakow Michaił „Mistrz i Małgorzata”
14. Capote Truman „Śniadanie u Tiffany’ego”
15. Chandler Raymond „Żegnaj, laleczko”
16. Coetzee J.M. „Hańba”
17. Dasko Henryk „Odlot malowanego ptaka”
18. Dąbrowska Maria „Noce i dnie”
19. De Beauvoir Simone „Druga płeć”
20. Dostojewski Fiodor „Biesy”
21. Dostojewski Fiodor „Idiota”
22. Dygat Stanisław „Pożegnania”
23. Eliot T.S. „Wiersze”
24. Epiktet „Encheiridion”
25. Fitzgerald Francis Scott „Wielki Gatsby”
26. Flaubert Gustav „Pani Bovary”
27. Foucault Michel „Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu”
28. Fowles John „Mag”
29. Gary Romain (Émile Ajar) „Życie przed sobą”
30. Ginsberg Allen „Skowyt i inne wiersze”
31. Gogol Mikołaj „Martwe dusze”
32. Gombrowicz Witold „Dziennik”
33. Gombrowicz Witold „Transatlantyk”
34. Gross Jan Tomasz „Sąsiedzi”
35. Heller Joseph „Paragraf 22”
36. Hemingway Ernest „Opowiadania”
37. Hornby Nick „Wierność w stereo”
38. Irving John „Świat według Garpa”
39. Iwaszkiewicz Jarosław „Sława i chwała”
40. Janosch „Cholonek, czyli dobry pan Bóg z gliny”
41. Janowska Anita Halina „Mój diabeł stróż”
42. Jansson Tove „Kometa nad Doliną Muminków”
43. Junger Ernst „Na marmurowych skałach”
44. Kafka Franz „Zamek”
45. Kapuściński Ryszard „Szachinszach”
46. Kąkolewski Krzysztof „Jak umierają nieśmiertelni”
47. Kenzaburō Ōe „Sprawa osobista”
48. Kesey Ken „Lot nad kukułczym gniazdem”
49. Konwicki Tadeusz „Kalendarz i klepsydra”
50. Korczak Janusz „Pamiętnik i inne pisma z getta”
51. Kundera Milan „Nieznośna lekkość bytu”
52. Lem Stanisław „Solaris”
53. Lessing Doris „Piąte dziecko”
54. Littell Jonathan „Łaskawe”
55. Lovecraft Howard Phillips „Zew Cthulhu”
56. Mann Klaus „Mefisto”
57. Mann Thomas „Czarodziejska góra”
58. Márquez Gabriel García „Sto lat samotności”
59. Mickiewicz Adam „Ballady i Romanse”
60. Milne A.A. „Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka”
61. Miłosz Czesław „Wypisy z ksiąg użytecznych”
62. Müller Herta „Dziś wolałabym siebie nie spotkać”
63. Myśliwski Wiesław „Nagi sad”
64. Myśliwski Wiesław „Traktat o łuskaniu fasoli”
65. Nabokov Vladimir „Tamte brzegi”
66. Nałkowska Zofia „Medaliony”
67. Orwell George „Folwark zwierzęcy”
68. Oryszyn Zyta „Madame Frankenstein”
69. Plath Sylvia „Szklany klosz”
70. Proust Marcel „W poszukiwaniu straconego czasu”
71. Prus Bolesław „Lalka”
72. Puzo Mario „Ojciec chrzestny”
73. Remarque Erich Maria „Na Zachodzie bez zmian”
74. Roth Philip „Kompleks Portnoya”
75. Różewicz Tadeusz „Wiersze”
76. Rymkiewicz Jarosław Marek „Kinderszenen”
77. Salinger Jerome David „Buszujący w zbożu”
78. Sartre Jean Paul „Mdłości”
79. Schulz Bruno „Sklepy cynamonowe”/ „Sanatorium pod Klepsydrą”
80. Shaw Irwin „Pogoda dla bogaczy”
81. Smith Zadie „Białe zęby”
82. Steinbeck John „Grona gniewu”
83. Steinbeck John „Na wschód od Edenu”
84. Styron William „Wybór Zofii”
85. Szekspir William „Romeo i Julia”
86. Szymborska Wisława „Wiersze wybrane”
87. Świetlicki Marcin „Zimne kraje”
88. Tokarczuk Olga „Dom dzienny, dom nocny”
89. Tolkien  J.R.R. „Władca pierścieni”
90. Tołstoj Lew „Anna Karenina”
91. Torańska Teresa „Oni”
92. Tuszyńska Agata „Rodzinna historia lęku”
93. Tuwim Julian „Groch z kapustą”
94. Tyrmand Leopold „Zły”
95. Undset Sigrid „Krystyna córka Lavransa”
96. Vargas Llosa Mario „Rozmowa w „Katedrze”
97. Vargas Llosa Mario „Pantaleon i wizytantki”
98. Vonnegut Kurt „Rzeźnia numer pięć”
99. Woolf Virginia „Pani Dalloway”
100. Woolf Virginia „Własny pokój”
  

niedziela, 28 lutego 2016

Andrzej Koraszewski, "Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z.", Wydawnictwo Błękitna Kropka, Nysa 2016.


Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z., pisane na wzór Listów do Pani Z. Kazimierza Brandysa, skierowane pierwotnie do Agnieszki Zagner, autorki blogu Orient Express, a następnie zebrane w całość, czyta się (sądziłam, że nigdy nie użyję tego sformułowania wobec książki niebeletrystycznej) jednym tchem. Celem Andrzeja Koraszewskiego było udowodnienie, że Izrael jest zagrożony, że dominujące ukazywanie tego maleńkiego kraju jako synonimu "wszelkiego zła" to błąd wynikły z niewłaściwego działania polityków, mediów i zwykłych ludzi, błąd wynikły również z ciągle trwającej nietolerancji wobec Żydów. Mieszkańcy Izraela stali się ruchomą tarczą, do której można strzelać słownie, i nie tylko, bez ponoszenia konsekwencji. Cel właściwie doskonały, ponieważ słaby, skoro występuje przeciwko niemu aż tylu, a jednak potrafiący się bronić. Ta wredna pchła – antysemityzm, wciąż jeszcze zagrzewa sobie miejsca w cieplutkich łóżkach współczesnych; za jej pomocą, za pomocą jadu wypluwanego w zdaniach można wzbudzić zapał innych do zwalczania Żydów, ponieważ czasami wydaje się, że choroba o nazwie „antysemityzm” zatacza coraz szersze kręgi. Począwszy od kręgów organizacji terrorystycznych. Andrzej Koraszewski koryguje niewłaściwie przedstawiany wizerunek Izraela, stawiając w jego miejsce zupełnie odmienny, pozytywny obraz; wskazuje, że wszystkie oskarżenia rzucane w stronę tego państwa graniczą z grubą przesadą. Spoglądając na wszystkie winy Izraela, często zapomina się o o wiele większych winach innych państw, a jednocześnie dopomaga się w niszczeniu kraju ludzi, których wyeliminowanie tak doskonale zaplanował Hitler, zaś przedstawiciele „politycznego islamu” stają się niejako jego kontynuatorami. To mało; między „wybranymi”, pałającymi chęcią zniszczenia innowierców, wybuchają nawet spory, kto ma podjąć się tego zadania, kto jest bardziej godny. Aż niewiarygodne, do czego może posunąć się człowiek owładnięty pragnieniem wypełnienia idei, którą uznał za nakaz Boga. Aż nieprawdopodobne, że to nie tylko przeciwnicy innowierców, ale również obywatele innych państw kumulują w sobie takie pokłady nienawiści, wciąż jeszcze uznając Żydów za ludzi niższej kategorii, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Każdemu z owych niby-nieantysemitów, aczkolwiek niechełpiących się tolerancją wobec Żydów, należałoby postawić tylko jedno, zasadnicze pytanie: „Co takiego zrobił naród żydowski, że zasłużył na pogardę?”. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Koraszewski chyba nawet go nie zadaje, raczej stwierdza fakt. Można dodać przypis, że to przesada, ciężkie nadwyrężanie faktów, przecież jesteśmy tolerancyjnymi Polakami, przecież nie ma wśród nas antysemitów. Naprawę? Jak wobec tego odebrać słowa Katarzyny Mousy:

Pod filmem z napisem wypowiedzi egipskiego duchownego Mahmouda al-Masriza zatytułowanym „Ani jeden Żyd nie zostanie na Ziemi” polska internautka Katarzyna Mousa pisze:
„Mam nadzieję, że doczekam się tej pięknej chwili” (s. 250).

Przyznam szczerze, nie wierzyłam własnym oczom w to, co przeczytałam.
A może dodatkowo warto wejść na blog Orient Express i przyjrzeć się bliżej niektórym zamieszczonym na nim komentarzom. I może dla lepszego zobrazowania problemu, choć nie wiem, czy warto, przypomnę za Koraszewskim, że „uczymy się naszej polskości od Żyda” (s. 211). Chyba nazwisko Julian Tuwim (m.in. Tuwim) nie jest nam obce. Coś na temat antysemityzmu powiedział również swego czasu Tadeusz Mazowiecki:

Antysemitów wśród nas nie ma. Nikt, poza jednym czy drugim fanatykiem, do takiej nazwy dziś się nie przyzna. Zawsze zresztą ludzie łagodni i dobrzy mówili: „Antysemitą to ja nie jestem, potępiam tego rodzaju postawę… ale ci Żydzi” (s. 11).


Tak, nasza wspaniała tolerancja inności nie zna granic…
Wolność słowa tymczasem znacznie przekracza dozwolone granice, a komentujący internauci zdają się nie mieć pojęcia, że wolność słowa nie polega na obrzucaniu innych błotem, że wolność słowa nie równa się mowie nienawiści, że rolę naczelną pełni prawda.

Surfując po internecie, mamy wrażenie, że wszyscy nienawidzą wszystkich za wszystko. Bulgoczące emocje pojawiają się  w dyskusjach na wszelkie tematy. Słowo „dyskusja” wydaje się w odniesieniu do internetu nadużyciem. Nie może być mowy o dyskusji, kiedy mamy do czynienia z rozwrzeszczaną zgrają. Na internetowych stronach wielu nauczycieli akademickich panuje atmosfera wiecu (s. 249).

Także na stronach poruszających problem konfliktu arabsko-izraelskiego[i].
Autor pokazuje, jak krzywdząco traktowany jest Izrael, na co dowodem są chociażby wskazane przez Koraszewskiego setki wydanych przez agendy ONZ rezolucji krytykujących to państwo, chwilowe zaprzestanie udzielania pomocy medycznej przez Światową Organizację Zdrowia na terenie Izraela, w celu „potępienia niedostatecznej troski Izraela o zdrowie ludności arabskiej”, odmowa pomocy dla Izraela ze strony Europy w walce przeciw wrogom, podawanie błędnych wiadomości, stawiających ten mały skrawek Ziemi w złym świetle i tylko incydentalne sprostowywanie faktów. Z drugiej strony akty terrorystyczne, dokonywane przez tych, którzy z wielką chęcią usuną Izrael z mapy świata; gotowe plany zagłady już spoczywają w ich głowach, podobnie jak plany podłożenia nogi Ameryce, jej również z przyjemnością dadzą popalić. Tymczasem nie kto inny, jak właśnie państwa demokratyczne (czy nieświadomie?) wspierają działania organizacji terrorystycznych (s. 183). A przecież to właśnie islam w najbardziej skrajnej postaci; jego wyznawcy nie poprzestają na zabijaniu innowierców, równie dobrym celem muzułmanina-samobójcy jest  drugi muzułmanin, zdawałoby się nieinnowierca (s. 156). W Gazie uczy się dzieci nienawiści i zabijania, hoduje się przyszłych samobójców, choć „Solidarni z Palestyną”, jak i dziennikarze prestiżowych pism  ponoć nie mają o tym zielonego pojęcia (s. 63). 
Wciąż giną ludzie; po ataku terrorystycznym w Paryżu na Facebooku pojawiało się wiele wyrazów solidarności z rodzinami ofiar, z ofiarami, wiele wyrazów współczucia, niejedna osoba na swoje zdjęcie profilowe wprowadziła francuską flagę, nie raz powtarzano: „Wszyscy jesteśmy Francuzami”. To bardzo dobrze, mieliśmy dowód, że naród francuski nie jest sam w obliczu poważnego zagrożenia, ale co z innymi narodami, ktoś poda im dłoń? Czy ktokolwiek kiedykolwiek pomyślał: „Wszyscy jesteśmy Izraelczykami?”, czy ktokolwiek pomyślał w ten sposób o mieszkańcach innych, nieeuropejskich państw? „Ich bin ein Zionist?’ [syjonista w znaczeniu „człowiek, który uważa, że Żydzi mają prawo do własnej ojczyzny”] (s. 183).

Ani ona [kanclerz Merkel], ani politycy z jej rządu nie wyłamują się z chóru potakiwaczy organizatorom otwartej nagonki na Izrael, nie protestują przeciwko finansowaniu organizacji terrorystycznych z budżetów państw demokratycznych i współpracują przy wspieraniu systemów edukowania do nienawiści (s. 183).

Koraszewski szczególnie uwypukla politykę Baracka Obamy, który, zdaniem autora, poprzez kolejne posunięcie jakby „przyzwalał na działania ludobójcze”.
To trudna, brudna strona polityki, prawda, która według Koraszewskiego nigdy nie leży pośrodku, przywoływane przez niego argumenty sprawiają wrażenie tak wiarygodnych, że aż ciężko uwierzyć, jak odmienny (fałszywy?) obraz Bliskiego Wschodu serwują media. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że autor pała wielką sympatią do Żydów, a jednak on sam podkreśla, że nie jest ich miłośnikiem, nie towarzyszy mu „niechęć do cienia jakiejkolwiek krytyki pod adresem Izraela”, uważa po prostu, że Izrael, jak każde inne państwo, ma prawo do obrony własnych mieszkańców, mur bezpieczeństwa to element w tym wypadku absolutnie  niezbędny. W tym kontekście warte uwagi stają się słowa Benjamina Netanjahu:

W dniu, w którym Arabowie odłożą broń, nastanie pokój, w dniu, w którym Izraelczycy odłożą broń, przestaną istnieć (s. 25).

Koraszewski przybiera momentami sarkastyczny, ironiczny ton, jego listy, choć pisane na bardzo poważne tematy, chwilami przypominają niezwykle intrygujące felietony, naładowane wieloma ciętymi zdaniami i nie mniejszą ilością pytań skierowanych może nie tylko do Pani Z., ale wydaje się, że do każdego czytelnika. Niekiedy odnosi się wrażenie, że Koraszewski stosuje taktykę polegająca na ośmieszaniu niesłusznych, jego zdaniem, tez, a tym samym podkreśla prawdziwość własnych.
Autor nie ucieka od dygresji, po drodze ocieramy się m.in. o takie nazwiska jak Kołakowski, Herling-Grudziński, Janusz Korwin-Mikke, ojciec Tadeusz Rydzyk czy wspomniany Julian Tuwim.

Szczególnie poruszające wydaje się świadectwo Kasima Hafeeza, który, wychowany w wierze muzułmańskiej i w nienawiści do Izraela, zrozumiał, że szedł niewłaściwą drogą, a kamieniem węgielnym dla jego przemiany stała się książka Alana Dershowitza The Case for Israel (186). Hafeez miał odwagę powiedzieć: „Jestem syjonistą, dumnym muzułmańskim syjonistą” (s. 184).

Książka Koraszewskiego odgrywa ważną pozycję na półce książek traktujących o współczesnej  polityce. Jak twierdzi sam autor, nie każdy musi się z nim zgadzać, nie każdy będzie zachwycony tym, co znajdzie w listach, nie każdy pokiwa głową i stwierdzi, że ma do czynienia z prawdziwym obrazem, ale może warto na chwilę zmierzyć się z rzeczywistością zaprezentowaną we Wszystkich winach Izraela.  
Prawdopodobnie, niestety, książka nie stanie się przyczyną cudu i nie doprowadzi do tak bardzo wypatrywanego prawdziwego międzyludzkiego dialogu, a szkoda, lecz może skłoni choć niektórych do uznania, że Żydzi to zwyczajni ludzie.       
Może zachęci do włączenia funkcji umysłu, którą nazywa się „myśleniem”, ale myśleniem nieopartym na stereotypowym postrzeganiu naszego tu i teraz. Proponuję rzucić w niepamięć słowa: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś…”, nawet nie warto kończyć tego hasełka, które zbyt mocno kojarzy się z jakimś egoistycznym dbaniem wyłącznie o samego siebie. Obok też ludzie chcą żyć, czując, że są szanowani. Mam nadzieję, podobnie jak Koraszewski, że książka Wszystkie winy Izraela "okaże się inspiracją do dalszych poszukiwań i krytycznego sprawdzania jej treści".      



[i] Autor wyjaśnia, że konflikt ten „został przerobiony na konflikt izraelsko-palestyński”.

czwartek, 7 listopada 2013

Bogdan Białek "Cienie i ślady", Wydawnictwo Charaktery Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak

Obawiam się, że czytelnikom książki Bogdana Białka Kielce mogą zacząć się kojarzyć, o ile już się nie kojarzą, tylko z antysemityzmem, tej tematyce bowiem poświęcona została znaczna część artykułów, rozmów i przemówień, zamieszczonych w Cieniach i śladach, a konkretnie wydarzeniu z 1946 r., czyli pogromowi kieleckiemu, podczas którego Polacy zabili 42 osoby pochodzenia żydowskiego, lecz winę za zbrodnie przypisywano Sowietom, komunistom, a nawet samym Żydom. Bogdan Białek rysuje przed nami goły obraz historii, obmyty z pozorów, z zatuszowań; a zarazem obraz, który przez lata stanowił temat zakazany, temat, za którego wysuwanie można było zginąć; temat nieporuszany w szkołach, a tym bardziej w kościołach. Atmosfera niewiedzy i beztroski umiejętnie zagłuszała ludzkie sumienia i zapewniała „wybiórczą amnezję”, skutecznie skazującą dawne przykre wydarzenia na nieistnienie. Jednak przeszłość charakteryzuje się tym, że prędzej czy później da o sobie znać; a w tym wypadku powrót do minionych wydarzeń był niezmiernie potrzebny, nie po to, by wskazywać winnych, ale przede wszystkim po to, aby nawiązać polsko-żydowski dialog. Taką okazją stały się Marsze Pamięci i Modlitwy organizowane w Kielcach i już to jedno ważne osiągnięcie powoduje, że  kojarzone często z pogromem Kielce, wypada nazwać miastem polsko-żydowskiego pojednania.

Książka Białka zawiera rozmowy dotyczące wspomnianego wyżej wydarzenia, zamieszczone pierwotnie w prasie, rozmowy, w których uczestniczyli Andrzej Żbikowski, Mirosław Kofta, Barbara Weigl, Sławomir Kapralski, Michał Bilewicz, Jacek Prusak SJ, Jacek Bomba, Bogdan de Barbaro; osoby wyjaśniające powody pogromu, wspominające zachowania Polaków wobec Żydów, rozpatrujące efekt „czarnej owcy”, wskazujące na motywy pogromów na kresach północno-wschodnich, próbujące przybliżyć pojęcie dobra i zła. Owe dyskusje aspirują do miana analizy niemiłej przeszłości, wytyczają nowe pytania, ale też nowe fakty, ponadto pozwalają głębiej zrozumieć istotę samych pogromów, sposób postrzegania człowieka przez drugiego człowieka, szczególnie ten negatywny sposób, gdyż antysemityzm nie zanikł, wystarczy odwołać się do zdarzenia wspomnianego przez autora książki, przenoszącego nas do roku 1981, gdy uczestnicy upamiętnienia ofiar pogromu sprzeciwili się, by przewodniczącym Zarządu Regionu związku „Solidarność” został Żyd, który w rzeczywistości Żydem nie był. Sytuacja absurdalna, wprost niemożliwa do pojęcia, ale tu właśnie, w tym miejscu, głos zabierają uprzedzenia. Niemal z każdego artykułu czy przemówienia Bogdana Białka wyłania się apel o nawiązanie kontaktów polsko-żydowskich, albowiem to, co udało się dotąd dokonać,  to wciąż jedynie początki prawdziwego porozumienia. Trzeba wnieść przeszłą niechlubną historię do szkół, uczyć, jak prawidłowo interpretować sprawy polsko-żydowskie, mówić o nich ludziom młodym w szkołach i w kościołach, przyznawać, że Polska nie może wyłącznie szczycić się sukcesami, ale   m u s i  znać też swoje ciemne strony, zamiast kryć je w zakamarkach i tolerować zło:

Kto toleruje, ten sprzyja i staje się współodpowiedzialny. (słowa Jana Karskiego, cyt. za B. Białkiem, s. 61)

 Za każdym razem, kiedy zastanawiam się nad stosunkiem Polaków do Żydów, staje mi przed oczami  scena z opartego na faktach serialu Boża podszewka, w której znajomy rodziny głównej bohaterki Gieni mówi, że Niemcy wykonali za Polaków dobrą robotę, bo za dużo było Żydów; a ona z oburzeniem odpowiada na to, że Chrystus też był Żydem, a Matka Boska była Żydówką. 
Białek wystarczająco dobrze dokumentuje ów sposób postrzegania mniejszości narodowych, przede wszystkim właśnie Żydów, i jak wskazuje, błędem jest to, że chrześcijanie, a nawet „reprezentanci” Kościoła, zbyt często zapominają, kim jest bliźni:

Zawsze byłem zdania, że nie można bronić wiary i Kościoła, bronić krzyża, waląc tym krzyżem bliźniego po głowie. (s. 51)

To jedno zdanie doskonale naświetla problem antysemityzmu.

Osobną część książki stanowią niezwykle interesujące wywiady z takimi osobami jak m. in. Marek Edelman, Rabin Sacha Pecaric,  Paula Sawicka czy Ryszard Kapuściński oraz bardzo wzruszające Osobiste ćwiczenia z utraty, z utraty osób mogących dla wielu ludzi stanowić autorytet (jak ks. Jan Twardowski, Gustaw Holoubek czy Marek Edelman). Białek opisuje w swoich „nekrologowych” tekstach ostatnie spotkania z nimi, tematy rozmów oraz własne spostrzeżenia i przemyślenia.

Końcowa partia tekstów przybliża obraz samego autora, proponuje odbiorcy zajęcie miejsca po drugiej stronie, z której to nie Białek stawia pytania, ale sam na nie odpowiada; choć nawet pominąwszy tę część publikacji, nie można nie zauważyć, jak ważne stało się dla autora naprawianie świata polskiego, tego naszego małego, niepozornego, a noszącego w sobie ogromną potrzebę ulepszenia.


Cienie i ślady, będące pokłosiem czterdziestoletniej pracy dziennikarza działającego na rzecz pojednania polsko-żydowskiego i pojednania chrześcijańsko-żydowskiego,  to pozycja wydawnicza wypełniona tematami, o których trzeba mówić. Skłania ona czytelnika do przemyśleń, do przyjęcia tych niewygodnych faktów za prawdziwe, zmusza, by spojrzeć na dane problemy natury moralistycznej, psychologicznej, egzystencjalnej z różnych punktów; wysuwa nowe interpretacje pewnych  zjawisk. 

wtorek, 8 października 2013

Jacek Dehnel "Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu", WAB, Warszawa 2013.

Zapewne zjechałby Jacek Dehnel moją nieprofesjonalną recenzję, gdybym ją rozpoczęła lub zakończyła w taki oto sposób: „myślę, że warto przeczytać tę książkę / nie warto przeczytać tej książki”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, bo to lektura lekka i przyjemna”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, choć nie jest to lektura łatwa”, „myślę, że nie warto przeczytać tej książki, bo sprawia wiele trudności” i „myślę, że nie warto czytać tej książki, chociaż łatwo ją przeczytać” (s. 272) /chociaż ostatnia propozycja jest najbardziej zaskakująca/, tak więc powstrzymam chęci i nie będę kierować się powyższym sposobem myślenia, chociaż… myślę, że słowo „warto” posiada niejedno znaczenia, bo „warto” dla jednego nie oznacza „warto” dla drugiego. Przykładowo, gdybym dowiedziała się o spotkaniu fascynatów broni palnej, dnia tego i tego o godzinie tej i tej w miejscu takim a takim, z pewnością natychmiast zapomniałabym o tej informacji, nawet gdyby w treści ogłoszenia znalazło się słowo „warto”.
W związku w powyższym nie użyję słowa „warto” poniżej.
A poniżej, czyli w tym właśnie miejscu, przyznać muszę, że dysponuje Jacek Dehnel talentem do „przyprawiania” ludzi dobrym humorem, nawet w momencie przypinania łatek temu i owemu (choć istnieje tylko minimalna szansa, że w ten sposób zostanie to odebrane i wcale mnie to nie dziwi), a znalazła się takich "owych" w książce niemała ilość, wobec czego podejrzewam, że polecą gromy na autora ze strony m.in. Tomasza Sobieraja, posłanki Jakubiak, posła Girzyńskiego, Witolda Gadowskiego, czy Wiesny Mond-Kozłowskiej, albo w wersji łagodniejszej - przybędzie pisarzowi wrogów; prześwieca bowiem sarkazm Dehnela na tej felietonowej ścianie, usłanej również innymi tendencjami, nieobijającymi się o krytykę, choć ta niewątpliwie wiedzie prym i podsuwa myśl, że posiada Dehnel predyspozycje do ukazywania rzeczywistości za pomocą karykatur. No i co tu począć, kiedy te błędy ludzkości parającej się czy mówiącej o literaturze tak uwypuklone zostały, że przyćmiły do pewnego stopnia pozostałe tematy zawarte w książce, a tych niemało, gdyż mowa i o starych, nieznanych księgach, i o nowych niemieszczących się już na półkach, i o recenzentach, o spotkaniach w autobusie i na wieczorkach autorskich, o psujących się laptopach, o pisarzach-podglądaczach, o starszych paniach podpierających się Dehnelem przy bezsenności, o poetach-debiutantach łasych na komplementy, o dworkach, w których znani pisarze tracą albo i pożytkują czas dyskutując, leniuchując, pracując, a ponad wszystko korzystając z atrakcyjnego zaproszenia, no i wyjeżdża sobie taki gość uwielbiany w świecie literackim na, nazwijmy to, darmowe wakacje, najczęściej na odległą farmę (nie, nic z tych rzeczy, to z pracą na roli nie  ma nic wspólnego), i mieszka sobie z kolegami po fachu, z koleżankami po fachu (przypomniała mi się piosenka Jesteśmy na wczasach i panna Krysia – ta z turnusu, bo to w istocie z turnusem się kojarzy), miło czas spędza, wielu nowinek ze świata pisarskiego się dowiaduje, tak więc żaden szmatławiec (choć takiego o pisarzach i tak raczej nie nabędzie) nie jest mu potrzebny, gdy plotki wprost z pierwszej ręki, jak np. nowinka o misery books, choć niewątpliwie to już nieco inny zakres tematyczny, niezbyt związany z rewelacjami ze sfery literatów; a poza tym nasz słynny pisarz pracuje i odpoczywa.

Jaka teza po zapoznaniu się z Młodszym księgowym? Otóż taka, że kiedy dobry felietonista nie ma o czym pisać, to pisze o byle czym, a i tak znajdą się zainteresowani, tym bardziej jeśli ów piszący jest znany w literackim światku.

Ale jako że „miarą jakości literatury jest częstotliwość występowania takich urywków, które zmuszają nas do porzucenia na chwilę lektury” (s. 248), przyznać muszę, że lekturę porzucałam kilkakrotnie, choć nie tyle z powodu wspomnianych urywków, ile raczej z powodu braku skupienia, do którego nie przyczyniła się nuda ziejąca z książki, bo takiej tu nie dostrzegłam (ale w rzeczy samej kilka tekstów nie wzbudziło mojego zainteresowania, a parę wręcz odwrotnie), lecz dlatego, że czytając felietony za jednym zamachem, niewiele się z nich wynosi, z tego względu że przytłoczenie informacjami strasznie męczy, dlatego radzę czytać książkę z przerwami, najlepiej przynajmniej jednodniowymi.

A co do tekstów, które znacznie poprawiają humor, polecam jeden z rozdziałów, tj. Wyznania amerykańskiego hodowcy drobiu, gdzie znajdziemy taki urywek:

Kurę zresztą wprowadza autor genealogicznie niemal od bram (zatrzaśniętych już) biblijnego raju, pisząc że <<najstarszy syn Janeta zwany był Gomer, co oznacza koguta i że ze sporą dozą prawdopodobieństwa można podnosić pogląd, że udomowienie kur zbiegło się z hodowlą owiec przez Abla.>> Czyli do Arki weszły już udomowione, uff  (s.164).


No tak, bardzo ciekawa informacja, fragmentu o reputacji kurnika cytować nie będę, ale przyznać trzeba, że przywołany w tekście amerykański hodowca drobiu znał się na rzeczy (z zakresu kur, kurników i kogutów oczywiście). 

sobota, 28 września 2013

Na ostatniej stronie "Dziennika" Gombrowicza

Witold Gombrowicz, "Dziennik 1953-1956", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.


Nadęty jak balon, który lada moment pęknie, jeśli nie upuści z siebie powietrza; jeśli nie zaprzestanie postrzegania siebie samego jako istoty najmądrzejszej, tylko czy na pewno? Czy to moje pierwsze niepochlebne wrażenie mnie nie zmyliło, bo gdzieś tam w balonowym powietrzu tkwi jakaś niepewność jednak, coś ukrytego, odsłania się momentami Gombrowicz bardzo mocno, a owo coś wydające się egocentryzmem może stanowić tylko nasiąkniętą krytyką otoczkę elementu niewidocznego; zamaskowanie czegoś. Zdaje się pełnić pisarz funkcję arbitra, nauczyciela piętnującego obecną mu Polskę, wytaczającego nowe szlaki w banalnej kulturze, propagującego wyzbycie się zachwytów dla Mickiewicza, rezygnację z wzorowania się na autorze Pana Tadeusza,  znalezienie własnej, dającej siłę odrębności wobec Europy.
Sam artysta przyznaje, że jego „ja” tętni w centrum jego istnienia i ten widok rozpościera się przed czytelnikiem z całą mocą, wybielając sprawy drugoplanowe, choć nie mniej ważne. Słowami kpiącymi, nieco obraźliwymi dla tego i owego wplata pisarz relacje z dni codziennych, ze spotkań mniej i bardziej udanych, opowiada o towarzystwie salonowym, o tym, jak wzbudza zainteresowanie swoimi poglądami, podając się za hrabiego, pisze o tym, jak nazwano go wyrodkiem, wspomina o żółtych butach, o kobietach, których piękno, będące ich powołaniem, mija wraz z zawarciem związku małżeńskiego, o krytykach recenzujących jego twory niezrozumiale, a z ich opinii nic nie wynika, o poetach wreszcie:

[…] Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pewne zadośćuczynienie i sto razy powiem – że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nie mam nic przeciwko temu)  (s. 88).

Zna otoczenie intelektualistę Gombrowicza, niewątpliwie intelektualistę wysokiej marki, acz kontrowersyjnego, dlatego lepiej nie dopuszczać go do wyższych stanowisk, bo on jakby gardzi uprzejmością, jest przeciwny owijaniu spraw w bawełnę i poprzestawaniu na miłych, niedocierających do sedna wypowiedziach, tam bowiem, w tamtym świecie ogół Polaków gra w teatrze wyuczone role – czyli swój pobyt w formie.
Ale nie tylko krytycyzm wyłania się z Dziennika, […] można bowiem tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale (s. 93). No i do kogo tu przyrównać autora tych słów, do Poego, Gogola…? Ale nasz wymagający autor ceni także Miłosza i wychwala Sienkiewicza, jak żadnego innego pisarza, choć umiejętnie rozprawia się z innymi  reprezentantami pozytywizmu czy romantyzmu:

Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet przerażony Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego. We wszystkim co pisze słyszy się: – Ja jestem Przybyszewski! Jestem demonem! Jestem objawiciel! (s. 245)

Ale czy to nie przypadkiem Gombrowicz jest przygnieciony Gombrowiczem, bo jego samego najwięcej w jego dziełach, bo dominuje jego nieodłączne wyzwolenie z formy.       
Choć wydaje mi się, że wyczuwalna tu wyższość nie jest czymś wrodzonym, i to raczej może nie poczucie wyższości, ale replika na otaczające go, może nieszczęśliwe życie, a chcąc wyjść z twarzą z tej rutyny, nabrał Gombrowicz rysów pyszałka niewiele robiącego sobie z opinii otoczenia.
Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy (s. 92)  – odpowiada Gombrowicz, gdy Miłosz lęka się zbytniego oddalenia się od Historii.
I ten, u którego właśnie słowa stanowią najwyższą siłę, sam obija się o niezrozumienie, podobnie jak geniusz innych wielkich pisarzy, podczas gdy tłum chce prosto i jasno, z pominięciem słów nieużywanych w życiu codziennym.
Jeśli Gombrowicz bierze na ostrze noża jakiekolwiek dzieło, to jest w stanie zmiażdżyć je niczym robaka, ale przedtem pochodzi obok niego, poobserwuje, chociaż… zważywszy, że Gombrowicz był uczulony na cierpienie zwierząt, może powinnam zahaczyć o coś innego niż robak. 

Już o tym wspomniałam, zdaje się, ale napiszę po raz drugi. Dziennik 1953-1956 plasuje się dla mnie na pierwszym miejscu, jeśli mowa o dziełach Gombrowicza, przed Ferdydurke, Pornografią, Trans-Atlantykiem i Opętanymi, z tego względu że zawiera bardzo ważne treści, sięgające w głąb człowieka, z tego też względu że autor zaprasza czytelnika na przesiąknięty humorem spektakl o własnym życiu, łącząc tematy codzienności z problemami wyższej materii.

I jeszcze jeden ważny cytat:

Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne (s. 153).

wtorek, 17 września 2013

Na 64. stronie "Dziennika" Witolda Gombrowicza

Czytam Dziennik 1953-1956 Witolda Gombrowicza i obawiam się, że zanim dojadę do końca, zanim przebrnę przez te wszystkie ważne dla pisarza, ważkie dla literaturoznawców i czytelników myśli, a jestem na stronie 64., inicjującej piątkowe zapiski, nie zostanie mi nic z niebagatelnego dzieła, zapomnę o wszystkim, co przeczytałam, choć nie mogę zaprzeczyć, że to rzecz niezmiernie interesująca, ale może już dziś nie tak ciekawa jak nowe odkrycie autorstwa Gombrowicza, czyli Kronos, o którym bardzo zajmujący artykuł autorstwa Małgorzaty Niemczyńskiej: Gombrowicz. Tajny przez poufny, znalazł się w ostatnim numerze „Książek. Magazynu do Czytania” (nr 2, 2013). Kronos, czyli książkowy hit roku. A wracając do rozważań pisarza z lat 1953-1956, jak na razie ważną stała się dla mnie jedna myśl, jeden rozdział jednego dnia spośród następujących po sobie siedmiu dni tygodnia – ponieważ Gombrowicz opatruje kolejne fragmenty ujętego w całość Dziennika za pomocą nazw dni właśnie,  pomijając daty – poświęcony Polakom, którzy tak namiętnie chlubią się tym, że „posiadali” Mickiewicza, Szopena „posiadali” czy inną wielką osobowość, a sami dla siebie jakby nic nie znaczyli, nie znaczą, nie umieją ruszyć nowym szlakiem, pomijają swoją wartość, umiejąc wspierać się co najwyżej na wymienianiu minionych potęg polskiego narodu, i nie wiem, czy to źle, czy dobrze, i roztrząsać tego nie mam zamiaru, choć fakt pozostaje faktem, nie można zaprzeczyć twierdzeniom pisarza, a na pewno nie można byłoby zaprzeczyć, opierając się na przeszłości. Ale u Gombrowicza ów problem istnieje wciąż, owo postrzeganie wartości człowieka, wartości Polaka przede wszystkim, wiążąc się z „upupieniem”, z wsadzeniem ciała we właściwą formę, ulepieniem człowieka na odpowiednią modłę. I to się po trosze, jak wskazują badacze, zauważa pewnie we wszystkich dziełach, których nie cenię tak, jak być może powinnam, na pewno nie przeczytałabym po raz drugi Trans-Atlantyku, na pewno nie Ferdydurke, może Pornografię, choć raczej też nie, może Opętanych..., nie, Opętanych z pewnością nie, zakończenie wydało mi się wprost bezsensowne, wypadło z rytmu poprzednich treści, odebrało jakby sens tej poniekąd uważanej za powieść dla kucharek książce, do której nie przyznawał się pisarz przez wiele lat. Oto ręcznik, zawierający nieziemskie moce, nagle staje się zwyczajnym przedmiotem poruszanym dzięki jakiemuś naturalnemu, choć nie pamiętam nawet czy wyjaśnionemu zjawisku.
Tak więc siedzę z nosem w książce na stronie 64. i jestem niemal pewna, że za kilka dni nic z owych stron poza kilkoma ważnymi (dla mnie) sprawami pamiętać nie będę, więc może poza tą, że Gombrowicz czytał prasę literacką i nieźle go podminował np. artykuł Stanisława Mackiewicza, wskazujący, iż Zniewolony umysł to tekst historyczno-ekonomiczno-filozoficzny, którego autorowi brak „podstaw wiedzy i nauki”; nie mniej zdenerwowania ujawnia Gombrowicz, czytając recenzję na temat własnego dzieła, z której nic konkretnego nie wynika; a o jego Trans-Atlantyku piszą tylko tyle, że niecenzuralne słowo zostało w nim użyte.

Tyle na temat Dziennika, który leżał na mojej półce od pół roku, o ile nie dłużej.
Cdn. Jeśli nastąpi. Nie wiem, z czego to wynika, ale jakikolwiek dziennik czy pamiętnik, czy zbiór listów wezmę do ręki, w połowie mam dość czytania. Mam nadzieję, że tak nie będzie i tym razem.     

wtorek, 16 lipca 2013

James Mallahan Cain "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

15 lipca 2013, mniejsza o godzinę[i]

Właśnie skończyłam czytać książkę, a dokładniej połowę książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, i dalej czytać nie zamierzam, ponieważ bardzo krótki kryminał o wspomnianym już tytule dobiegł końca, a zaraz za nim rozpoczyna się kolejny - Podwójne ubezpieczenie, jak informuje notka, dotyczący historii agenta ubezpieczeniowego, wciągniętego do „niebezpiecznej gry przez żonę swojego klienta […], która planuje morderstwo męża”. Morderstwa, agenci ubezpieczeniowi i tym podobne sprawy sobie odpuszczę. Wystarczy, że w poprzednim tekście Listonosz… na dwóch czy nawet więcej stronach również była mowa o ubezpieczeniach, ale skończyłam, jako że zaczęłam, więc dojechałam jakoś do końca, choć nie przeczę, że mimo iż książka była interesująca, w momencie pojawienia się wstawek o ubezpieczeniach, wykupionych przez zamordowanego, naprawdę miałam zamiar ją odłożyć. W skrócie napiszę, że ubezpieczenia i inne tego rodzaju rzeczy, pachnące poniekąd ekonomią, nie są sprawami, o których czyta się z zapartym tchem, (choć nie mogę zaprzeczyć, że przecież dla niektórych ludzi ubezpieczenia to pasjonująca rzecz, wystarczy wskazać na reklamę, w której jedna kobieta opowiada drugiej kobiecie – zdaje się, że szydełkującej albo robiącej coś na drutach – nie pamiętam – o ubezpieczeniach, zdaje się, w każdym razie na pewno o czymś z tych rzeczy, z takim zapałem, jakby to był jej ulubiony temat. Naprawdę to godne podziwu. Ciekawa jestem, czy ta pani tak na co dzień poleca swoim znajomym owo ubezpieczenie, czy co to tam było, czy tylko w TV. Zresztą, mniejsza z tym, ale bardziej uwierzyłabym jej, gdyby z takim zapałem opowiadała np. o najnowszym przepisie na ciasto, na kurczaka, o diecie lekkostrawnej czy o ostatnim odcinku telenoweli.
Dobra, nieważne. Ale dodam jeszcze, że ta druga pani była nie mniej rozentuzjazmowana od tej pierwszej. (To podejrzane).
A co do listonosza, to nie mam pojęcia, dlaczego on zawsze dwa razy dzwoni, i byłam pewna, że książka mi to wyjaśni, więc z tego względu mnie zainteresowała, lecz niestety rozczarowałam się, ponieważ o listonoszu ani jednego zdania, a już miałam nadzieję. Myślę, że może nie dzwoni więcej razy niż dwa, bo nie chce dzwonka zepsuć, a wiadomo, dzwonek - cenna rzecz. Niechby się popsuł i zażądano by od listonosza zwrotu pieniędzy. Taki listonosz z pewnością doskonale się orientuje, jak często psują się kłódki od skrzynek na listy, które wciąż trzeba wymieniać (kłódki, nie listy), i być może sądzi, że z dzwonkami to ta sama kwestia.
Wracając do listonosza, tj. do książki o listonoszu, w której listonosza brak, trzeba przyznać, że dobre dialogi, ciekawe... bardzo ciekawe, i gdyby nie te ubezpieczenia... gdyż wtedy sprawa się strasznie komplikuje. I tak się zastanawiam, co ten James M. Cain tak wciąż o tych ubezpieczeniach, bo i w pierwszym tekście, i w drugim… stawiałabym na to, że sam miał do czynienia z ubezpieczeniami na co dzień, ale nie gwarantuję, że to pewna informacja, ponieważ nie sprawdzałam, kim był autor.
Niemniej fabuła wije się tak szybko, a zwroty akcji są tak zaskakujące, że można zapomnieć o ubezpieczeniach, bo nie one są tematem wątku głównego;  gdybym natomiast miała opisać całość, to chyba musiałbym ją poukładać w punktach, tyle tych zwrotów. Podam tylko trzy pierwsze:
  1. Frank, który nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nawiązuje romans z żoną właściciela baru, do którego wstąpił przypadkiem.
  2. Żona właściciela, Cora, nie kocha właściciela, i namawia... a właściwie postanawia wspólnie z Frankiem zabić właściciela.
  3. Próba zabicia właściciela dochodzi do skutku, ale właściciel zamiast przenieść się na tamten świat, jakby odżywa na nowo.

  1. c. d. n. (niestety punkt 4. musi zostać, jako że nie mogę się go pozbyć w tym zawikłanym programie, po naciśnięciu DEL nie znika.) Ale c.d.n., jeżeli przeczytacie książkę, rzecz jasna.

  1. No i proszę, nacisnęłam ENTER, a tu punkt 5., który nie miał się pojawić, ale jest. Tak, będzie trzeba się dowiedzieć, jak wyłącza się podpunkty, tak daleko z moją wiedzą jeszcze nie zaszłam. Wpisz pytanie do Pomocy – zachęca Microsoft Word, więc nie omieszkam, gdy przyjdzie czas, a to może nieco potrwać. Zaznaczam tylko, że wszystko teraz poleci bez odstępów. Tak się zastanawiałam i, moim zdaniem, listonosz powinien jednak zawsze dzwonić trzy razy, a dlaczego niby dwa? To byłby taki umówiony sygnał, nikt nie musiałby sprawdzać przez wizjer, kto tam dzwoni, to znacznie uprościłoby sprawę. Proszę, trzy dzwonki, nikt nie pyta: „Kto tam?”, wszyscy już wiedzą i jak jeden mąż lecą do drzwi. Trójka moim zdaniem to lepsza cyfra niż dwójka, chociażby w szkole, chociażby dlatego że do trzech razy sztuka, chociażby dlatego że… coś tam jeszcze. A z czym się kojarzy dwójka, no, z czym? Z piosenką Cugowskiego, …bo do tanga trzeba dwojga, a wiadomo, że nikt dzisiaj tanga nie tańczy, chyba że na kurs chodzi, a szkoda, szkoda. Chociaż dwójka to oczywiście duet, więc może jednak dwójka byłaby lepszym sygnałem, poza tym mamy radiową Dwójkę, chociaż Trójkę zdaje się też. Wracając natomiast do książki, szybkie zwroty akcji, przewaga dialogów i humor, choć nie jestem pewna, czy dla wszystkich zauważalny.  Tak więc na upalne dni jak najbardziej.                                                                                                                                                                                                                                                                                                              




[i] Mniejsza o to, ale jako że tekst pisany w późnych godzinach, może zawierać błędy logiczne i inne.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

"Zły wpływ" Wiliam Sutcliffe



Początkowe rozdziały Złego wpływu Wiliama Sutcliffe’a pod wieloma względami przypominają Cudowne lata, znakomity serial z 1970 r., prezentujący perypetie rodziny Arnoldów. Oto mamy dwóch nastoletnich chłopców – Kevina i Paula, wkraczających razem w niezbyt pociągający świat dorosłych; mamy  siostrę Kevina – Karen, wiecznie zajętą własnymi sprawami, brata Kevina – Wayna, groźnie wyglądającego ojca Kevina oraz wiecznie zajętą „kuchennymi” obowiązkami opiekuńczą, próbującą załagodzić domowe konflikty, matkę Kevina. Rodzinka jak z obrazka. W dodatku z obrazka telewizyjnego ekranu. Nic ująć, nic dodać, uderzające podobieństwo do książkowej rodziny Bena, czyli głównego bohatera książki.
Jednak w przeciwieństwie do filmowego życia Cudownych lat, cudowne życie dwóch powieściowych, dziesięcioletnich chłopców, tj. Bena i Olly’ego, nie trwa zbyt długo. Jego bezproblemowość rozmywa się w chwili, gdy pojawia się Carl, i swobodne zabawy chłopców zamieniają się w ryzykowne gry, w których prym wiedzie agresja, nieobca starszemu o trzy lata Carlowi.
Opowieść małego chłopca, mimo że właściwie nie zawiera w sobie niczego niewiarygodnego, w pewien sposób zdumiewa, a jednocześnie przenosi czytelnika do jego własnego dzieciństwa.
Ben, być może z własnej winy, zbyt szybko znalazł się w sytuacji, kiedy trzeba dorosnąć i postawić na czarne albo na białe, choć wciąż jest się dzieckiem; właściwie może nie tyle dorosnąć, ile zacząć myśleć kategoriami wolnego wyboru; kiedy zło i przyjaźń stają w jednej parze i kiedy każdy krok okazuje się nieprawidłowy. Ben doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zadając się z Carlem, zaczyna postępować w sposób podobny do jego metod działania, a nie zadając się z Carlem, traci przyjaźń Olly’ego. Sytuacja jakby bez wyjścia i całkowicie nieprzewidywalne zakończenie. W pewnym momencie Ben nagle zdaje sobie sprawę, że:

Na świecie nie ma nic pewnego. Wystarczy, że odrobinę przesuniesz jedno, a wszystko się wali. Ludzie, których znałeś od lat, mogą ot tak zmienić o tobie zdanie, bez uprzedzenia, i to nie jeden po drugim, ale wszyscy naraz, za jednym zamachem. Ledwie dotkniesz wyrzutka, a sam się nim stajesz i wszyscy się od ciebie odwracają. To tak jakby spaść z krawędzi świata. 

Myśl, być może, zbyt dojrzała jak na dziecko, charakteryzuje nie tylko psychikę bohatera, ale psychikę większości ludzi. Podstawą myśli chłopca jest hasło: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”, niedaleko szukać prawidłowości tego hasła. Ale zauważmy też drugą stronę medalu, czyli to, że nawet jeśli dany człowiek nie jest podatny na wpływy otoczenia, w jakim się  znajduje, nawet jeśli nie odsunie się od swoich zasad pod wpływem najbardziej przekonujących argumentów, to zadając się z tzw. złym towarzystwem, zsyła na siebie niepochlebne opinie otoczenia. Czegokolwiek dotyczyłyby sądy (niechby nawet zupełnie innych spraw), osoby postronne wydały już wyrok, i właśnie tu, w tym momencie, trzeba udowodnić samemu sobie, że nieistotne jest zdanie innych, lecz twoje własne. Już cię osądzili, w porządku, tylko jakie to ma znaczenie? Żadnego. Dziecko (nie tylko zresztą dziecko) nie rozumuje w ten sposób, tak jak nie rozumuje w ten sposób główny bohater książki - Ben; dla niego, podobnie jak dla większości ludzi, najważniejsza jest akceptacja. Choć w wypadku Bena akceptacja to dylemat przejściowy, jego prawdziwym problemem jest to, że chce podporządkować się złu, ponieważ kieruje nim strach nie tylko przed Carlem, ale przede wszystkim przed stratą jedynego przyjaciela.

Zły wpływ to jedna z  najlepszych książek współczesnych, jaką ostatnio przeczytałam, doskonała lektura dla dzieci, jak i dla dorosłych. Można powiedzieć: literatura psychologiczna najwyższej marki.

Sam autor natomiast przyznaje, że humor miesza się tu z tragizmem, że istnieje moment, acz nie do końca zauważalny, w którym bezproblemowe życie zmienia swój bieg i natrafia na ciemną stronę rzeczywistości. Według Wiliama Sutcliffe’a „najbardziej poważne rzeczy to te, które uznajemy za najbardziej zabawne”. Nieco nieprawdopodobne stwierdzenie, aczkolwiek po przeczytaniu Złego wpływu raczej wypada mi przyznać autorowi rację (przynajmniej pod pewnym względem). Zły wpływ to czwarta powieść Sutcliffe’a. Niestety nie wiem, w którym roku została wydana, ponieważ wydawnictwo BAOBAB prawdopodobnie zapomniało wstawić rok wydania w odpowiednim miejscu, chociaż nie przeczę, że mogłam go przeoczyć. Co prawda, na odwrocie książki znajduje się mała, srebrna, kwadratowa naklejka z cyferkami: 10/09, co sugeruje rok 2009, ale oczywiście nie jest to pewna informacja, szkoda, bo znajomość roku bywa przydatna (czasami).

Tak, i to by było na tyle; szkoda, że w telewizji nie emitują już Cudownych lat. Najpierw były Cudowne lata potem Miodowe…, a teraz mamy takie hity, że nie jestem pewna, czy nie wpływają źle na dziesięciolatków. No więc dziesięciolatkom też polecam Zły wpływ oraz Cudowne lata, ewentualnie możecie, Drodzy Dziesięciolatkowie, sięgnąć po Harry'ego Pottera lub po Anię z Zielonego Wzgórza, a najlepiej po komiksy z Kaczorem Donaldem. Polsatu lepiej nie włączajcie ze względu na własne bezpieczeństwo, szczególnie o godzinie 19.30 w dni powszednie. A jeśli jesteście już po bajce, czyli zbliża się właśnie godzina 19.30, to najlepiej niczego nie ruszajcie, nie dotykajcie pilota – chyba, że chcecie wyłączyć telewizor. TVP1 za chwilę wyemituje Wiadomości, czyli program dowartościowujący. No, trzeba wiedzieć, co się na świecie dzieje.

* Tak, potwierdzam, właśnie zerknęłam na program telewizyjny; przy „Wiadomościach” nie ma żadnego znaczka, ani żółtego, ani czerwonego, ani nawet zielonego, a to oznacza… hmm…. Coś tam oznacza. Dokładnie nie wiem co, ale wydaje mi się, że brak kolorowego znaczka jest równoważny ze znaczkiem zielonym.