niedziela, 11 września 2016

Antonio Muñoz Molina, "Zima w Lizbonie", Historia i Sztuka, Poznań 1995.

Zima w Lizbonie – druga powieść hiszpańskiego pisarza, wydana po raz pierwszy w 1987 roku – traktuje o  wiecznej samotności, uobecniającej się nawet w chwili, gdy już, już jest się pewnym, że zastąpiła ją miłość.

Główny bohater – fortepianista Biralbo – zakochany z wzajemnością w Lukrecji, to wzorcowy przykład nieszczęśliwego samotnika (outsidera?), a zarazem człowiek świadom tego, że jego jedynym, tymczasowym wybawieniem może być wyłącznie ponowne spotkanie z ukochaną. Połączenia się z nią nie można jednak określić mianem końca udręki, ponieważ Lukrecja musi nieustannie uciekać, co stanowi dla Biralba dowód na to, że uczucie kobiety jest nieszczere, że wcale go w niej nie napotka, nawet jeśli kiedykolwiek istniało. Tymczasem kolejne wydarzenia pokazują, że cierpienie hiszpańskiego muzyka jest niczym w porównaniu z problemami głównej bohaterki.

Molina przemierza kręte uliczki Madrytu czy Lizbony, wpuszcza czytelnika do ogarniętych różową poświatą barów, w których rozbrzmiewa jazz; ale opisać jego istnienie, sportretować dominujące w Bilarbie uczucia, nakreślić wygląd miasta, w którym na każdym kroku zdaje się czyhać człowiek z bronią w kieszeni płaszcza, naszkicować wszelkie towarzyszące kolejnym wydarzeniom stany wewnętrzne, wyrazić to wszystko w taki sposób jak Molina, to nie lada sztuka. Mamy aż nadto widoczną liryczność, choć momentami wydaje się, że niektóre, „powykręcane” do granic możliwości zdania są nielogiczne, pozbawione sensu, tak bardzo zmetaforyzowane, iż odbiorca zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem coś tu nie gra, czy przypadkiem nie padło o jedno słowo za dużo, i stąd zamieszanie. Można nawet stwierdzić, że autor przesadza ze swoim poetyzowaniem, z poetycką prozą, a potem zacząć szukać w pamięci, jaki jeszcze pisarz posiada zdolności do tak mocnego ulirycznienia testu, momentami aż trudnego do zrozumienia, co skłania do pochylania się nad konkretnymi zdaniami jeszcze i jeszcze raz. To wszystko wydaje się trudne, niekiedy powtarzalne, jakby konkretne sytuacje – jak granie w barze – były odtwarzane po wielokroć, choć za każdym razem sposób ich przedstawienia jest odmienny i wnosi coś nowego do całości, a zarazem zadziwia.

Teraźniejszość miesza się z przeszłością, jak gdyby nie istniało jedno tu, ale nachalnie powraca, niekiedy wymazywane z pamięci Bilarba, tam. Czas staje się nieustannym wielkim oczekiwaniem, którego końce (próżno szukać ich finiszu) wydają się czymś nierealnym, a jednocześnie długo wypatrywanym, prawdziwym życiem; reszta przypomina nieistnienie. Bilarbo na okrągło obraca się w swoim nieżyciu, w jałowej wegetacji, do czasu pojawienia się Lukrecji, do momentu jej kolejnego znaku czy listu. Bilarba właściwie nie ma, istnieje jedynie dzięki czekaniu, aż pewnego dnia, mylnie uznając, że nie znajdzie już Lukrecji w bycie doczesnym, stwierdza, że nic już nie jest dla niego straszne, nawet śmierć. Bohater wydaje się cieniem, największym spośród samotników, niezdolnym do poznania prawdy o kobiecie, której wspomnienie permanentnie za nim podąża. Ten stan ciągnie się przez całą powieść, jest nieodwracalny i jedyny, jakby autor chciał dostatecznie mocno dać to do zrozumienia, może zbyt mocno.

Bilarbo „sprawiał wrażenie dezertera z niewłaściwego życia”.
„W tamtych czasach istniałem tylko wtedy, gdy ktoś o mnie myślał” (s. 65).

Pewne obecne w tekście elementy dostrzega się w późniejszej powieści autora – Beltenebros,: miłość, która nie ma szans, ucieczki, wypełnione papierosowym dymem bary, oczekiwanie, przeszłość łącząca się z teraźniejszością, rewolwery w kieszeniach, walka o pieniądze, a nade wszystko tajemniczość. Ta króluje na salonach Zimy w Lizbonie, na salonach, w których czasem chciałoby się zanurzyć.

Zastanawia, ile wspólnego ma jeden z bohaterów powieści – trębacz jazzowy Billy Swann – z prawdziwym muzykiem o takim samym imieniu i nazwisku (lecz z jednym „n” w nazwisku); czy melodie/piosenki wymienione w tekście odnoszą się do rzeczywistych utworów (np. Stormy Weather). Właściwie Billy Swann kojarzy się z Benem Websterem, tym bardziej że jedna z jego płyt nosi wspomniany tytuł. Mordęgą byłoby dociekanie prawdy, choć hiszpańscy literaturoznawcy pewnie już doskonale się orientują, które utwory i jacy muzycy stali się inspiracją dla Moliny.

A może ten kawałek (starej daty) oddaje tamtą atmosferę przyciemnionego, powieściowego baru: