niedziela, 19 czerwca 2016

Amy Stewart, "Dziewczyna z rewolwerem", Czwarta Strona, Poznań 2016.

Wydaje się, że nic nie jest w stanie zreformować życia panien Kopp – trzech sióstr zamieszkujących położoną w okolicach Nowego Jorku farmę, ale kiedy pewnego dnia w ich powóz wjeżdża swoim autem Henry Kaufman, ich egzystencja wywraca się do góry nogami. Kaufman – postrach okolicy – nie zamierza wypłacić poszkodowanym należnego im odszkodowania, a co więcej wprowadza do monotonnej codzienności trzech panien tyle zamieszania i strachu, że bohaterki będą zmuszone radzić sobie z bezczelnym i niebezpiecznym draniem nie tylko za pomocą słów.

Co nieprawdopodobne, cała historia, koniec końców, wychodzi pannom Kopp na dobre, ponieważ z dnia na dzień ich byt, ograniczający się do ciągłego wypełnianie jednych i tych samych obowiązków, zamienia się w prawdziwą przygodę, w konsekwencji czego najstarsza z nich – Constance, otrzymuje stanowisko zastępcy szeryfa.

Już po przeczytaniu kilku rozdziałów, doszłam do wniosku, że siostry niezwykle mocno przypominają panny na wydaniu z powieści Rozważna i romantyczna Jane Austen, choć tamte wypatrywały jak dnia po nocy odpowiednich (i bogatych) kandydatów na mężów, miłości swojego życia, te zaś bardziej tęsknią do wniesienia odrobiny odmienności w swoje jednostajne bytowanie, oczywiście pomijając Normę – drugą z sióstr, której praca na farmie całkowicie odpowiada; zajęta swoimi gołębiami Norma nie wygląda na stęsknioną za innymi atrakcjami, choć… czy na pewno? Przyznać trzeba, że ta właśnie bohaterka, mimo że za główną uznać należy Constance, jest najbardziej interesującą postacią, jednak dowiadujemy się o niej najmniej; a szkoda. Twardo stąpająca po ziemi Constance, skrywająca swoje marzenia, to już inny model. Z miejsca obsadziłabym w roli zdecydowanej, rozsądnej, a jednocześnie upartej panny Emmę Thompson, tak bardzo pasuje do niej ta postać.

Powieść nosi w sobie tę niespotykaną atmosferę dawności, kiedy na porządku dziennym były powozy, długie suknie, kapelusze, rękawiczki, palenie w piecach, wciąż jeszcze w większości domów brak elektryczności, farmy oddalone od miast wiele kilometrów i pewien niewyjaśniany spokój bycia, kompletnie nie do zauważenia w dzisiejszym rozgardiaszu, nieważne, wiejskim czy miejskim. Choć akcja wciąga, to jednak ta magiczna strona lat 20 XX wieku nie odchodzi na bok, co rusz ocieramy się o tak charakterystyczne dla tamtej epoki elementy. I to również, a przede wszystkim styl kojarzy się, nie wiem, czy słusznie, z twórczością Jane Austen (choć akcja powieści Austen ma miejsce we wcześniejszym wieku i w innym miejscu). 

Pierwszoosobowa narracja przedstawia punkt widzenia Constance, która precyzyjnie przybliża czytelnikowi kolejne wydarzenia, nie pomijając szczególików, własnych odczuć i skrywanego sekretu.

Napięcie rośnie, kiedy Kaufman postanawia przystąpić do dzieła i dać popalić trzem panienkom, ale delikatnie maleje w końcowych partiach, wówczas też trzeba pogodzić się z faktem, że nie ma co liczyć na to, iż lepiej poznamy głównego bohatera – Kaufmana, który właściwie występuje w powieści najmniej, owszem, mówi się o nim nad wyraz dużo, ale rzadko udziela się mu głosu lub chociażby pozwala czytelnikowi na lepsze poznanie mściwego zbira. Podobnie rzecz ma się z Normą, niewiele tu jej myśli, analogicznie jak myśli szeryfa, bo choć tych dwoje bierze udział w akcji bardzo często, pojawia się, kiedy trzeba, i znika, jak trzeba, to nie wiemy, co nosi w sobie pan Heath, co tam gra w duszy Normy? Próżno szukać odpowiedzi. Odnosi się wrażenie, że niewątpliwie coś zostało niedopowiedziane. Puenta – postaci najbardziej intrygujące poznajemy w bardzo niewielkim stopniu – i to jedyne maleńkie zastrzeżenie dla tekstu.

Nie można zarzucić powieści Amy Stewart bylejakości, oparta na faktach historia, traktująca o pierwszej amerykańskiej kobiecie szeryfie, została odtworzona niezwykle dokładnie. Autorka nie tylko wykazała się kunsztem literackim, ale poświęciła niemało czasu, żeby odszukać wszelkie informacje dotyczące opisywanych tu zdarzeń i zapleść z nich piękny, długi i interesujący beletrystyczny warkocz, który upiększyła warstewką faktów zaczerpniętych z własnej wyobraźni.  

To czwarta powieść amerykańskiej pisarki i dziennikarki przetłumaczona na język polski. Po jej przeczytaniu już przymierzam się do poznania kolejnych książek Stewart.







sobota, 4 czerwca 2016

Virginia Woolf, "Fale", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003.

Po Fale Virginii Woolf sięgałam dwa razy i za każdym razem odkładałam je z powrotem, zniechęcona zbyt trudnym do zgryzienia początkiem, w którym wypowiedzi/myśli bohaterów mieszają się ze sobą, tworząc istny kogel-mogel, aż trzeba by czynić notatki, by spamiętać, która myśl do kogo należy. Dziwny dialog, gdzie każde zdanie to jedno spostrzeżenie, uwaga, jakbyśmy mieli do czynienia  z grą, w której puchar otrzyma autor zdań najlepiej, najdokładniej, najatrakcyjniej oddających aktualny stan rzeczy. Tematy połączone w jedno tworzą chaos.

I sięgnęłam po napisaną w 1931 roku powieść po raz trzeci, w końcu przebijając się przez pogmatwane na pierwszy rzut oka, jednozdaniowe stwierdzenia, i wchodząc do bardziej zagęszczonego wnętrza, wypełnionego dłuższymi już monologami sześciu osób. Trzech kobiet i trzech mężczyzn, znających się ze szkoły. Każde z nich to oddzielny portret rysowany wprawnie dobranym, doskonale obrazującym stan rzeczy słownictwem, poetycką prozą.

Sześć osób, sześć losów.  

Susan – pewna, że jej przeznaczeniem jest wyjście za mąż i wydanie potomstwa; odnalezienie się wśród innych sprawia jej niemałą trudność, dlatego gra, a odsłania się tylko w domu.

Louis – szkolny prymus, ceni dostojne budynki, w których pobierał nauki; jako młody człowiek nosi w sobie poczucie niższości ze względu na swój australijski akcent i nieprzynoszący chluby zawód ojca, który jest „tylko” bankierem; Louis nawet w przyszłości będzie czuł się nieprzystającym do otoczenia odmieńcem; wolałby uciec od przeznaczenia.

Neville – zafascynowany Percivalem – szkolnym kolegą, zakochany i wiecznie wypatrujący nadejścia tego wspaniałego Percivala; jak sam przypuszcza: „[…] przez całe życie będę się czepiał powierzchni słów. […] Potrzebuję kogoś, czyje myśli opadają jak topór na pień, dla kogo szczyt bezsensu jest wzniosły, a sznurowadło godne uwielbienia. Przed kim mógłbym odsłonić nagłość mej namiętności? […] Nie ma nikogo – wśród tych czarnych sklepień i lamentujących gołębi, i radosnych gier, i tradycji, i rywalizacji, wszystkich tych rzeczy tak zręcznie ułożonych, by zapobiec uczuciu samotności”. 
I dalej, odnośnie do Bernarda (jednego z bohaterów):
„Nie słuchasz mnie. Układasz frazy o Byronie. A kiedy gestykulujesz, płaszczem, laską, próbuję wyjawić sekret, którego nikomu jeszcze nie zdradziłem; proszę cię (odwrócony do ciebie plecami), żebyś wziął w ręce moje życie i powiedział mi, czy moim przeznaczeniem jest zawsze budzić wstręt w osobach, które kocham”. 

Rotha – naśladowczyni Susan i Jinny,  wyzbyta siebie, obca wśród innych:
„Kiedy szłam  ze stacji, nie korzystając z cienia drzew i ulicznych latarni, spostrzegłam po waszych płaszczach i parasolach, już w oddali, jak tkwicie w substancji stworzonej z połączonych w jedno powtarzających się chwil, że jesteście zaangażowani, macie określony stosunek do dzieci, władzy, sławy, miłości, społeczeństwa, podczas gdy ja nie mam nic. Nie mam twarzy”.

Jinny – beztroska, nieco trzpiotowata, zna swoją wartość, uwielbia dni; wie, że jej przeznaczeniem jest należeć do wyższej sfery. Ale i ją dosięgnie upływ czasu.
„Nie ma nic stałego, nic nieruchomego we wszechświecie. Wszystko faluje, wszystko się kręci, wszystko jest pędem i zwycięstwem. Tylko że kiedy tak leżę na twardej ziemi, przyglądając się waszej grze, zaczynam odczuwać pragnienie, żeby ktoś mnie wybrał, żeby mnie wezwał, przywołał, ktoś, kto przyjdzie mnie odnaleźć, kogo coś we mnie przyciągnie, kto nie może żyć z dala ode mnie, więc przychodzi tam, gdzie siedzę na złoconym krześle, a suknia wydyma się na mnie jak kwiat”. 

Bernard – do ostatka roztrząsa najmniej ważne sprawy, to w jego głowie rodzą się setki historyjek na każdy temat; potrzebuje konkretu; to on w samotności wygłosi ostatni przedśmiertelny monolog, to on wie, że całą szóstkę znajomych „łączy wspólny stosunek do śmierci”.


Odnosi się wrażenie, że w każdym z bohaterów mieści się odrobina samej Woolf, jej myśli, jej odczucia, tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę życie i Dziennik autorki. Pytanie – w której postaci jest jej najwięcej? Kanwą powieści stały się przecież, jak wiadomo, szczęśliwe wakacje spędzane przez autorkę w St. Ives na wybrzeżu Kornwalii.

W Falach na grzędach pousiadały refleksje nad teraz, nad przedtem i potem, interpretacje najmniejszego szczegółu, wsłuchiwanie się w siebie, wskazywanie rzeczy, obok których zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Fale przytłaczają (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) rozdrabnianiem rzeczywistości – substancji, na cząsteczki; to portrety wykonane z matematyczną wręcz precyzją, barwa  przy barwie, niesamowite wyzbycie z odczuwania jak gdyby jednego tu i teraz; wszystko faluje, wije się, przewija w monologach, dodajmy – w monologach tak głębokich, przejmujących, że w ich rzeczywiste występowanie w ludzkich umysłach, w dodatku w umysłach sześciu powiązanych ze sobą i znających się osób, ciężko byłoby uwierzyć.

Strumień świadomości wypływa pełną parą. Więc tak to wygląda… tak sobie płynie i rwie wszystko z prądem.

To jednak majstersztyk. Trudny do ujęcia, do ogarnięcia w całość, jakby swoim wnętrzem rozlewał się na boki, zataczał coraz szersze kręgi i mimo skończoności nosił w sobie nieskończoność.
Niesamowite.