wtorek, 24 maja 2016

John Steinbeck, "Zima naszej goryczy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.

Zima naszej goryczy – tytuł silny, nietuzinkowy absolutnie nie przystaje do treści książki.  Wydaje się, że otrzymamy mocną, powalającą prozę, a tymczasem tytuł przebija jakby tekst Steinbecka, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1962 roku, który tym razem być może nieco zawiódł oczekiwania czytelników. To raczej nie ta z powieści autora, w której natychmiast w oczy rzuca się zarysowany w tekście wielki kryzys, choć na pewno nie można odmówić jej pewnego uroku.

Opis na okładce zapowiada ukazanie „ciężko doświadczonych przez los mieszkańców New Baytown”, tymczasem nie dostrzega się dramatów. Owszem, ludzie jak  w każdym miejscu na świecie zmagają się ze swoimi problemami, ale w tym wypadku nie czyniłabym z owych problemów góry lodowej nie do pokonania, nie wyolbrzymiałabym ich małych poniekąd wymiarów. Dramatu nie wyczuwa się dlatego, że jego siła nie jest dostatecznie mocna, by lać łzy. Raczej mamy do czynienia w powieścią obyczajową, traktującą o Etanie Hawleyu – mężu i ojcu pochodzącym z bogatej rodziny, której majątek został stracony, a sam główny bohater zajął stanowisko subiekta, i na pierwszy rzut oka jest mu z tym całkiem dobrze. W każdym razie na pewno lepiej niż jego otoczeniu, które za wszelką cenę pragnie mu wmówić, że wzbogacenie się powinno stać się jego życiowym celem, aż dotknięty do żywego dobrymi radami Ethan postanawia dokonać przełomowego kroku w życiu – najbardziej chyba zaskakującego posunięcia w powieści.

Właściwie można wysunąć wniosek, że gra toczy się o pieniądze, których nie ma, ale które niezwykle często stają się przedmiotem rozmów bohaterów. Najmniej zainteresowany ich zdobywaniem Ethan wydaje się nad wyraz optymistycznie nastawionym do życia typem, tak bardzo, że niekiedy odnosi się wrażenie, iż mamy do czynienia z komikiem, który w  każde zdanie jest gotów wpleść jakiś tyci żarcik, byle ubawić publiczność, choć większość jego żarcików nie zawiera nic zabawnego. Ostatecznie momentami przychodzi czas na zastanowienie się, kiedy istotnie bohater żartuje, a kiedy mówi poważnie, co nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z dobrodusznym, uczciwym i jak mało kto lojalnym człowiekiem. Powaga, której brak, zaznacza się jednak nad wyraz silnie w jedynym decydującym momencie, czyli w chwili karkołomnego posunięcia Ethana, bo wówczas zachowuje się całkiem „zwyczajnie” i przestaje naginać się do roli żartownisia, choć właśnie wtedy absolutnie nie  jest sobą. Po owym "incydencie" i po kolejnych wydarzeniach zaczyna rozumieć, że poniósł fiasko nie tylko swoim czynem, ale także jako ojciec, co już można uznać za sprawę wartą poświęcenia jej większej uwagi. Posunięcie syna Ethana – nieuczciwy chwyt, jaki zastosował – był aż nadto do przewidzenia. Więc nici z zaskoczenia; zaskoczenie, nagły zwrot wydarzeń – za taki uznać można wyłącznie wspomniany nieprzewidywalny czyn Ethana i ostatnią scenę, która raptem leciutko odsłania zakryte dotąd wnętrze głównego bohatera.    

Steinbeck nie wykazał się tym razem czymś nadzwyczajnym, nieco nużą milutkie dialogi Ethana i jego żony, niewkładające wiele do powieści; akcja toczy się spokojnie, wolno płyną dni mieszkańców New Baytown. Zdaje się, że to raczej nie pociąg ekspresowy, ale kolejka górska wisząca nad sztucznym krajobrazem, z której z rzednącym uśmiechem na ustach można podziwiać interesujące widoczki, na próżno doszukując się w nich czegoś głębokiego, czegoś mocnego; rozgrywki, na której kolejny akt czeka się z zapartym tchem, jeśli pominąć akt końcowy. Ale zdarzają się też fragmenty warte pochylenia się nad nimi:

"[...]większość ludzi żyje w dziewięćdziesięciu procentach przeszłością, w siedmiu procentach teraźniejszością, czyli pozostaje im tylko trzy procent na myśl o przyszłości" (s. 249).


piątek, 20 maja 2016

Uroda życia według Stefana Żeromskiego

Uroda życia, wydana po raz pierwszy w 1912 roku, przedstawia losy syna Jana Rozłuckiego z powieści Echa leśne – Piotra Rozłuckiego, młodego Rosjanina polskiego pochodzenia, który wychowany w rosyjskim otoczeniu nagle styka się z polskością. Przejść obok niej nie da się obojętnie, w każdej sferze życia Polaków, z którymi obcuje Rozłucki,  młody żołnierz dostrzega coś, co wpływa na niego w znaczący sposób, a tym samym zmienia sukcesywnie jego podejście do życia i wcześniejsze wyobrażenia o nieznanym mu dotąd narodzie. Oficer nie rozumie, dlaczego ten dziwny lud tak zacięcie broni się przed rosyjską kulturą i tak bardzo lgnie do swojej własnej. Trudno orzec, czy  postępowanie bohatera odnośnie do kolejnych wydarzeń byłoby takie same, gdyby nie zetknął się z polskimi realiami. Poznanie Rosjanki Tatiany, która z nienawiścią spogląda na polskość i na samych Polaków, nazwanych przez nią „płazami”, i miłość do niej całkowicie przekształca jego życie, a jednocześnie przyczynia się do jego klęski. Główny bohater znajduje ratunek w lotnictwie, ale również w ciągłym odkrywaniu utajonej dotąd w sobie polskości, której korzenie twardo trzymają się jego wnętrza, wśród tego „stada rozbitego przez wilki”, w postępowaniu innych bohaterów, których działania są zarazem cichym sprzeciwem wobec rusyfikacji.

Jak tłumaczy Kazimiera Zapałowa w przedmowie: „W Urodzie życia, podobnie jak w wielu utworach Żeromskiego, widoczna jest awersja pisarza do wszystkiego, co rosyjskie. Obecność Rosji w życiu codziennym Polaków była dla autora faktem bolesnym, ograniczającym perspektywy rozwojowe, przytłaczającym i niszczącym wszelką twórczą myśl i twórcze działanie”[1].

Krytycy mieli podzielone zdania co do Urody życia, „wytykali pisarzowi <<szarpanie nerwów>>, porównywali Rozłuckiego z Konradem Wallenrodem, zwracali również uwagę na podobieństwo wewnętrznej przemiany Piotra do przemiany Gustaw-Konrad z III części Dziadów”. Natomiast co do kompozycji: „Pierwszy tom ma zwartą i klarowną budowę, natomiast w drugim rozpoczynają się <<zwykłe łamańce Żeromskiego>>”[2].

Trudno się dziwić, że wielu nie przypadła do gustu powieść Żeromskiego. Już w dwóch pierwszych rozdziałach zainteresowany odbiorca namiętnie wypatruje, co zdarzy się za chwilę, a tymczasem chwila ciągnie się w nieskończoność, jak to zwykle bywa u Żeromskiego, który nie oszczędza retardacji, choć dzięki niej obraz świata może jawić się jako przedstawiony dokładniej. Łamańce natomiast chyba stanowią swoisty urok twórczości Żeromskiego, niemniej mają tendencje do zanudzania na śmierć, do przekładania się na melancholiczne nastroje, choć dlaczego nie uznać ich uznać za element cechujący teksty trudne, z którymi zmierzenie się wymaga cierpliwości, ale też pozwala na wyciągnięcie wniosków, przesłań autora, co stanowi poniekąd atut; zależy, z jakiej strony na to spojrzeć. Może jednak irytować rozdział trzeci, który wydaje się właściwie zbędny, wszystko wszak zostało powiedziane, bo w stronę takiej refleksji myśl wiedzie bardzo mocno. A tymczasem Żeromski jeszcze nie skończył swojej powieściowej mowy, jeszcze dorzucił wydarzeń kilka, aby zapiąć powieść na ostatni guzik.

Niewątpliwie na plan główny wysuwa się powoli, ale skutecznie dokonująca się przemiana duchowa. Piotr, żołnierz, Rosjanin czy Polak, uciekinier, może właściwie też drugi Konrad Wallenrod, ociera się o fałsz, zakłamanie, jest bezsilny wobec okrucieństwa ludzi, okrucieństwo świata, bezsilny wobec śmierci i niesprawiedliwości. Jego bohaterska postawa – skierowanie się w stronę moralności: sprzeciwianie się oskarżeniom wysuwanym wobec księdza Wolskiego, stanięcie w obronie nieznajomej z pociągu, a szczególnie, być może niesłuszne, odwrócenie się od pełnej próżności Tatiany, przynosi mu więcej szkody niż pożytku. Wyciągając szpadę przeciwko złu, niecelowo skierowuje ją na siebie; zostaje już osądzony, właściwie potępiony przez wielu, ale też i przez samego siebie właśnie.

Wewnątrz powieści akcentem najmocniejszym jest naturalnie rozgrywający się melodramat. Zakochany żołnierz szybko uświadamia sobie, że pomimo miłości do Rosjanki „nie może dać jej swej duszy”, pustka i zepsucie młodej kobiety przesłania piękno zewnętrzne, a jednak kiedy uczucie Tatiany okazuje się prawdziwe, na powrót do niej jest już za późno, na miłość nie ma już szans, a mimo to obraz Rosjanki zasłoni każdy inny. Po doznanym upadku Rozłuckiemu pozostaje skierowanie się w stronę, która choć odrobinę ukoi ból. Jedyną drogą jest wielki świat, wciągający muszącego pogodzić się z losem bohatera, aby po latach doszedł do wniosku, że czas wracać do rodzimego kraju, i w tym momencie, kiedy jest pewny, że Polaków trzeba „nauczyć trzymać się linii prostej w szeregu. Niech wiedzą, że bez pozwolenia władzy z ducha, bez rozkazu z urzędu najwyższej myśli nie wolno nic, nie wolno nawet za ojczyznę i lud umierać”, górę biorą słowa księdza Wolskiego: „Nie! Trzeba naprzód zwalić od przyciesi gwałt brata nad bratem. Nie oszczędzać krzywdy, drzeć ją zębami i pazurami, palić żagwią, oddać dla jej zniszczenia wszystko, do ostatniej koszuli i do ostatniego marzenia”.  

Z perspektywy czasu powieść Żeromskiego oczywiście jawi się jako niedzisiejsza, a właśnie dlatego znakomita. Spotkanie z twórczością Żeromskiego – dla jednych kompletna porażka, dla mnie jak zwykle wyjątkowe.

Warto dodać, że pierwsza wersja powieści została mocno oczyszczona z nieodpowiednich kawałków:
"[...] wariant Urody życia, który dotarł w 1912 roku do Warszawy, był pozbawiony wypowiedzi o prześladowaniach wyznaniowym unitów, o powstaniu styczniowym, o paraliżującej wszelką inicjatywę działalności rządu w dziedzinie oświaty i kultury, o praktykach administracji zaborcy [...]"[3].





[1] K. Zapałowa, „Uroda życia” – problematyka – dzieje tekstu i edycji, w: S. Żeromski, Uroda życia, Kielce 1989, s. 15.
[2] Tamże, s. 17-18.
[3] Tamże, s. 12.