wtorek, 23 lutego 2016

52 książki

Zmarły niedawno Umberto Eco uważał, że: "Kto nie czyta, w wieku 70 lat może powiedzieć, że przeżył tylko jedno życie. Kto czyta, przeżył 5 tysięcy lat". Ten cytat coraz częściej obija mi się o uszy. Niestety, z całym szacunkiem dla śp. Umberta Eco, muszę stwierdzić, że mimo setek (o ile nie większej liczby) przeczytanych książek nadal przeżywam jedno i to samo życie. Choć nie wykluczam, że... zdarzy się drugie.

Niedawno natrafiłam na akcję promującą przeczytanie przynajmniej 52 książek rocznie. Nie przeczę, dość wysiłkowe zadanie: 

52 książki to inicjatywa czytelnicza. W założeniach – bardzo prosta. Zachęcamy do przeczytania 52 książek w ciągu jednego roku. Szybki rachunek sugeruje, że należy przeczytać jedną książkę tygodniowo. To jak – dasz radę? Czytaj, zacznij już dzisiaj! (http://52ksiazki.pl/o-inicjatywie/)

Niestety, nie dam rady. 
Zastanawiam się, jaki jest cel czytania tych 52 książek; trafienie do Księgi rekordów Guinnessa niezbyt mnie interesuje, żeby nie powiedzieć, że nie interesuje mnie w ogóle; wolę jedną książkę nad sto innych, jeśli tylko ta książka jest warta poświęconego jej czasu, a po moich ostatnich przejściach z książkami, porzuconymi na środku stronic, uważniej dobieram repertuar. Nie przekonał mnie ani tak wychwalany Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafona, ani Niewinni Iana McEwana. A jednak, jak informują pomysłodawcy akcji 52 książki, plusów zbierze się niemało:

większa kreatywność
szersze horyzonty myślowe
dobry sposób na spędzenie wolnego czasu
większy zasób słownictwa
lepszy warsztat pisarski
przyjemność
nowi znajomi – inni czytelnicy
zadowolenie z siebie  
notka do pola „zainteresowania” w CV :] (Nie jestem pewna, czy ewentualnych przyszłych pracodawców zainteresuje, że pochłonęłam aż 52 książki, a czy to była Królewna Śnieżka, czy Krzyżacy... mniejsza z tym).  

Przekonuje mnie jedynie punkt 2, 3, 4 oraz 6, przy czym przy punkcie drugim dodałabym przypis: o ile dana książka będzie w stanie poszerzyć horyzonty myślowe, bo z tym często krucho.  
Weźmy takiego Kubusia Puchatka. W drugiej klasie szkoły podstawowej (o ile mnie pamięć nie myli) ta książka była jedną z naszych lektur szkolnych. Zaczynam czytać, pierwsza strona, druga, świetne... to jest wprost niesamowite! Na trzeciej szło już pod górkę, narrator nieco przynudzał, bo ile można nawijać o jednej Mruczance. Po jakimś czasie stwierdziłam, że Kubuś Puchatek stanowczo nie dla mnie, i tym sposobem nie przeczytałam pierwszej zadanej lektury, (zresztą, drugiej chyba też nie, bo nie można było jej nigdzie wypożyczyć). A strach pomyśleć, na ile niezajmujących książek  można by trafić i męczyć się tygodniami (chociaż nie twierdzę, że każdego nudzą te same książki, i nie twierdzę, że Puchatek nie ma fanów, a może nawet dzisiaj wzbudziłby mój zachwyt). A skoro już jestem przy lekturach, kolejną zadaną, nieprzeczytaną przeze mnie był Robinson Cruzoe, ale akurat tę pominęłam tylko dlatego, że miałam inną sztukę na pulpicie. A potem chciałam zostać Robinsonem Cruzoe, ale... niestety, szlag trafił bezludne wyspy i nie wyszło.

W każdym razie wszystkim mierzącym się z 52 książkami życzę powodzenia (uff... chciałabym zobaczyć, jak dokonujecie w pocie mózgu tego zadania), a tymczasem chyba wpadnę na Wyspę... od czasu do czasu. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz