poniedziałek, 30 września 2013

"Yodok stories" reż. Andrzej Fidyk, 2008








Po obejrzeniu filmu dokumentalnego Yodok stories, w reżyserii Andrzeja Fidyka, poświęconemu obozom koncentracyjnym w Korei Północnej, mam tylko jedno zdanie do napisania:

Wiem już, co czuł Czesław Miłosz, kiedy tworzył Campo di Fiori, co czuł być może także potem i przedtem.

[...] Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta,
że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.*



Ale zacytuję jeszcze bardzo ważne słowa reżysera filmu:

„Zaczęło się od tego, że miałem zrobić dokument o północnokoreańskich obozach koncentracyjnych, ale nie wiedziałem jak. Przecież tam nie można wejść i filmować. Zresztą po filmie „Defilada”, który zrobiłem w 1988 roku, do Korei Północnej już bym nie wjechał. Wiedziałem, że jest kilka osób, którym udało się z obozów wydostać i uciec do Korei Południowej. Ale oprócz nich trzeba coś pokazać. Wymyśliłem, że to może być spektakl, w którym oni wystąpią. Pojechałem do Seulu, żeby znaleźć wykształconego w Korei Północnej reżysera. Tak znalazłem Jung Sung Sana."**




sobota, 28 września 2013

Na ostatniej stronie "Dziennika" Gombrowicza

Witold Gombrowicz, "Dziennik 1953-1956", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.


Nadęty jak balon, który lada moment pęknie, jeśli nie upuści z siebie powietrza; jeśli nie zaprzestanie postrzegania siebie samego jako istoty najmądrzejszej, tylko czy na pewno? Czy to moje pierwsze niepochlebne wrażenie mnie nie zmyliło, bo gdzieś tam w balonowym powietrzu tkwi jakaś niepewność jednak, coś ukrytego, odsłania się momentami Gombrowicz bardzo mocno, a owo coś wydające się egocentryzmem może stanowić tylko nasiąkniętą krytyką otoczkę elementu niewidocznego; zamaskowanie czegoś. Zdaje się pełnić pisarz funkcję arbitra, nauczyciela piętnującego obecną mu Polskę, wytaczającego nowe szlaki w banalnej kulturze, propagującego wyzbycie się zachwytów dla Mickiewicza, rezygnację z wzorowania się na autorze Pana Tadeusza,  znalezienie własnej, dającej siłę odrębności wobec Europy.
Sam artysta przyznaje, że jego „ja” tętni w centrum jego istnienia i ten widok rozpościera się przed czytelnikiem z całą mocą, wybielając sprawy drugoplanowe, choć nie mniej ważne. Słowami kpiącymi, nieco obraźliwymi dla tego i owego wplata pisarz relacje z dni codziennych, ze spotkań mniej i bardziej udanych, opowiada o towarzystwie salonowym, o tym, jak wzbudza zainteresowanie swoimi poglądami, podając się za hrabiego, pisze o tym, jak nazwano go wyrodkiem, wspomina o żółtych butach, o kobietach, których piękno, będące ich powołaniem, mija wraz z zawarciem związku małżeńskiego, o krytykach recenzujących jego twory niezrozumiale, a z ich opinii nic nie wynika, o poetach wreszcie:

[…] Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pewne zadośćuczynienie i sto razy powiem – że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nie mam nic przeciwko temu)  (s. 88).

Zna otoczenie intelektualistę Gombrowicza, niewątpliwie intelektualistę wysokiej marki, acz kontrowersyjnego, dlatego lepiej nie dopuszczać go do wyższych stanowisk, bo on jakby gardzi uprzejmością, jest przeciwny owijaniu spraw w bawełnę i poprzestawaniu na miłych, niedocierających do sedna wypowiedziach, tam bowiem, w tamtym świecie ogół Polaków gra w teatrze wyuczone role – czyli swój pobyt w formie.
Ale nie tylko krytycyzm wyłania się z Dziennika, […] można bowiem tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale (s. 93). No i do kogo tu przyrównać autora tych słów, do Poego, Gogola…? Ale nasz wymagający autor ceni także Miłosza i wychwala Sienkiewicza, jak żadnego innego pisarza, choć umiejętnie rozprawia się z innymi  reprezentantami pozytywizmu czy romantyzmu:

Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet przerażony Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego. We wszystkim co pisze słyszy się: – Ja jestem Przybyszewski! Jestem demonem! Jestem objawiciel! (s. 245)

Ale czy to nie przypadkiem Gombrowicz jest przygnieciony Gombrowiczem, bo jego samego najwięcej w jego dziełach, bo dominuje jego nieodłączne wyzwolenie z formy.       
Choć wydaje mi się, że wyczuwalna tu wyższość nie jest czymś wrodzonym, i to raczej może nie poczucie wyższości, ale replika na otaczające go, może nieszczęśliwe życie, a chcąc wyjść z twarzą z tej rutyny, nabrał Gombrowicz rysów pyszałka niewiele robiącego sobie z opinii otoczenia.
Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy (s. 92)  – odpowiada Gombrowicz, gdy Miłosz lęka się zbytniego oddalenia się od Historii.
I ten, u którego właśnie słowa stanowią najwyższą siłę, sam obija się o niezrozumienie, podobnie jak geniusz innych wielkich pisarzy, podczas gdy tłum chce prosto i jasno, z pominięciem słów nieużywanych w życiu codziennym.
Jeśli Gombrowicz bierze na ostrze noża jakiekolwiek dzieło, to jest w stanie zmiażdżyć je niczym robaka, ale przedtem pochodzi obok niego, poobserwuje, chociaż… zważywszy, że Gombrowicz był uczulony na cierpienie zwierząt, może powinnam zahaczyć o coś innego niż robak. 

Już o tym wspomniałam, zdaje się, ale napiszę po raz drugi. Dziennik 1953-1956 plasuje się dla mnie na pierwszym miejscu, jeśli mowa o dziełach Gombrowicza, przed Ferdydurke, Pornografią, Trans-Atlantykiem i Opętanymi, z tego względu że zawiera bardzo ważne treści, sięgające w głąb człowieka, z tego też względu że autor zaprasza czytelnika na przesiąknięty humorem spektakl o własnym życiu, łącząc tematy codzienności z problemami wyższej materii.

I jeszcze jeden ważny cytat:

Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne (s. 153).

niedziela, 22 września 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne / Odezwa do dyskutantów


                                                                            Niniejszym zamieszczam odezwę w wykonaniu Gombrowicza, skierowaną do dyskutantów, a ja jako przeważnie niedyskutująca (co najwyżej w Internecie, za pomocą słowa pisanego i tylko wówczas, gdy się z czymś absolutnie nie zgadzam, choć przyznam, czasami żałuję, że wyraziłam sprzeciw, bo być może tylko całkiem niechcący nadepnęłam komuś na odcisk i nic więcej z tego nie wynikło) naprawdę podziwiam osoby, którym natura nie poskąpiła umiejętności prowadzenia dyskusji.
Oto   i odezwa:

Pragnę zastanowić się z Wami nad tą sprawą, gdyż z przykrością widzę, że dyskusja należy do tych zjawisk w kulturze, które na ogół nie przynoszą nam nic prócz upokorzenia, które nazwałbym „dyskwalifikującym”. Pomyślmy, skąd się bierze ten jad hańby, którym nas poi dyskusja. Zabieramy się do niej sądząc, że ma wyświetlić, kto ma rację i jaka jest prawda – wobec czego primo określamy temat, secundo ustalamy pojęcia, tertio dbamy o ścisłość wysłowienia i quarto o logikę wywodu. Po czym wytwarza się wieża Babel, mętlik, chaos słów i prawda tonie gadaninie.
[…] Jeżeli powiedziałem, że dyskusja należy o zjawisk „dyskwalifikujących”, to oczywiście mam na myśli tylko dyskusje dotyczące spraw wzniosłych i oderwanych, nikt bowiem nie narazi się na wstyd ani na śmieszność, rozprawiając na temat przyrządzenia zupy kartoflanej. Lecz śmieszność jest następstwem nie tylko tego, iż dyskusja nie może sprostać swojemu zadaniu – rodzi się ona stąd przede wszystkim, że my sami dopuszczamy się pewnej mistyfikacji, która właśnie staje się tym bardziej drastyczna im większa jest waga tematu. Mianowicie udajemy przed innymi i przed sobą, że idzie nam o prawdę, gdy w rzeczywistości prawda jest jedynie pretekstem do naszego osobistego wyżycia się w dyskusji, dla naszej,  krótko mówiąc, przyjemności. Gdy gracie w tenis, nie usiłujcie wmówić w nikogo, że idzie wam o coś innego poza grą – ale, gdy przerzucacie się argumentami, nie chcecie przyznać, że prawda, wiara, światopogląd, ideał, ludzkość albo sztuka stały się piłką, i w gruncie rzeczy ważne jest tylko kto kogo pokona, kto zabłyśnie, kto się wykaże w owym starciu, tak mile zapełniającym południe.
Czy więc Dyskusja służy Prawdzie, czy Prawda – Dyskusji?

(W. Gombrowicz, List do członków Klubu Dyskusyjnego w Los Angeles [w:] Dziennik 1953-1956, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 114-115)

I sprzeciwić się Gombrowiczowskiej wypowiedzi do pewnego stopnia nie można, ale zapomina pisarz, że dyskusja jest jedną z podstaw stosunków międzyludzkich, jedną  z form dialogu, niezbędną w świecie.

Tak się wczoraj zastanawiałam nad pewną podsuniętą mi myślą, według której na poznanie prawdy o dyskutowanej rzeczy decydujący wpływ może mieć wypowiedź jakiegoś autorytetu – a konkretnie został polecony mi autorytet w postaci najlepiej jakiegoś profesora. No cóż, niestety nie zgadzam się z tak postawioną sprawą, bo nawet człowiek o tytule profesora, posiadający dyplom uprawniający go do wykonywania określonego zawodu, kształtujący młode, niedouczone umysły, a niechby i uznawany za autorytet, nie zmusi mnie do przejęcia swojego sposobu postrzegania danej sprawy, jeśli ja mam o owej rzeczy zupełnie inne zdanie. Tyle odnośnie do autorytetu. Ale podam jeszcze przykład, oto nasz wieszcz narodowy, Mickiewicz, swego czasu  wykładowca na College de France, zwolniony z tegoż stanowiska za poglądy jakie głosił, a wiążące się z naukami Andrzeja Towiańskiego – twórcy sekty, która najwyższym kultem darzyła Napoleona. I gdyby Mickiewicz zaczął owe założenia, odwołujące się do Napoleona, wpajać słuchaczom na uczelni, to zastanawiam się, jaka część młodzieży istotnie by mu uwierzyła i również zaczęła czcić Napoleona niczym samego Boga, i jakie przyniosłoby to skutki, a jaka część uznałaby, że Mickiewicz postradał zmysły. To dowodzi tylko tyle, że nie ma ludzi nieomylnych.

Cóż, dystans do samego siebie przede wszystkim, ale też do innych.
Zgadzać się z każdą rzeczą, jaką się usłyszy, to taktyka dziecka.

No i, chcąc nie chcąc, sama wdałam się w dyskusję - w zjawisko zdaniem autora Ferdydurke upokarzające, w dyskusję sama z sobą.  

A na zakończenie dowód, że to co ma początek w jednym miejscu, niekiedy również w tym samym miejscu może mieć swój koniec:

MOŻE JUTRO TA DAMA SAMA DA TORTU JEŻOM.


Instrukcja: Czytaj od początku do końca, a potem od końca do początku.   

czwartek, 19 września 2013

Z innej beczki / Kalendarz zdzierak (5)






Sportu na wesoło (Wpadek komentatorów) z Kalendarza zdzieraka 2012 ciąg dalszy, choć nadal nie znam źródła pochodzenia, ale szkoda by było, żeby przeczytali je tylko posiadacze wspomnianego tu kalendarza, więc cytuję.







Z 7 lutego:

„Kibiców szwedzkich nie ma zbyt dużo, ale za to nie grzeszą urodą".
„Zawodnik numer 7 to Irlandczyk. Wskazuje na to kolor jego włosów”.

"Veron złapał się za włosy, a właściwie to nie miał się za co złapać, bo jest łysy”.

„Mówię Samprasowi żeby mocniej liftował piłkę. Ale on mnie nie słucha. Ale jak ma mnie słuchać, skoro mnie nie słyszy”.
(Cóż, sportowi zapaleńcy czasem kompletnie zapominają, że nie znajdują się na boisku, tylko w fotelu. Myślę, że badania na temat zachowań ludzkich podczas rozgrywek sportowych pozwoliłyby na wskazanie, jakie emocje i zachowania wywołuje zwyczajny sport, z którym oglądający go w ogóle związany swoją osobą nie jest, a jednak ten element życia staje się dla niego ważniejszy niż cokolwiek innego).

Z 6 listopada:

„Dostałem sygnał z Warszawy, że mają już Państwo obraz, więc możemy spokojnie we dwójkę oglądać mecz”.

„Teraz pokażemy bramki z tego meczu dla tych, którzy widzieli, ale myślę, że chętnie obejrzą je jeszcze ci, którzy nie widzieli”.


„Niemcy opierają swoje szanse na iluzorycznych argumentach, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie”.   

wtorek, 17 września 2013

Na 64. stronie "Dziennika" Witolda Gombrowicza

Czytam Dziennik 1953-1956 Witolda Gombrowicza i obawiam się, że zanim dojadę do końca, zanim przebrnę przez te wszystkie ważne dla pisarza, ważkie dla literaturoznawców i czytelników myśli, a jestem na stronie 64., inicjującej piątkowe zapiski, nie zostanie mi nic z niebagatelnego dzieła, zapomnę o wszystkim, co przeczytałam, choć nie mogę zaprzeczyć, że to rzecz niezmiernie interesująca, ale może już dziś nie tak ciekawa jak nowe odkrycie autorstwa Gombrowicza, czyli Kronos, o którym bardzo zajmujący artykuł autorstwa Małgorzaty Niemczyńskiej: Gombrowicz. Tajny przez poufny, znalazł się w ostatnim numerze „Książek. Magazynu do Czytania” (nr 2, 2013). Kronos, czyli książkowy hit roku. A wracając do rozważań pisarza z lat 1953-1956, jak na razie ważną stała się dla mnie jedna myśl, jeden rozdział jednego dnia spośród następujących po sobie siedmiu dni tygodnia – ponieważ Gombrowicz opatruje kolejne fragmenty ujętego w całość Dziennika za pomocą nazw dni właśnie,  pomijając daty – poświęcony Polakom, którzy tak namiętnie chlubią się tym, że „posiadali” Mickiewicza, Szopena „posiadali” czy inną wielką osobowość, a sami dla siebie jakby nic nie znaczyli, nie znaczą, nie umieją ruszyć nowym szlakiem, pomijają swoją wartość, umiejąc wspierać się co najwyżej na wymienianiu minionych potęg polskiego narodu, i nie wiem, czy to źle, czy dobrze, i roztrząsać tego nie mam zamiaru, choć fakt pozostaje faktem, nie można zaprzeczyć twierdzeniom pisarza, a na pewno nie można byłoby zaprzeczyć, opierając się na przeszłości. Ale u Gombrowicza ów problem istnieje wciąż, owo postrzeganie wartości człowieka, wartości Polaka przede wszystkim, wiążąc się z „upupieniem”, z wsadzeniem ciała we właściwą formę, ulepieniem człowieka na odpowiednią modłę. I to się po trosze, jak wskazują badacze, zauważa pewnie we wszystkich dziełach, których nie cenię tak, jak być może powinnam, na pewno nie przeczytałabym po raz drugi Trans-Atlantyku, na pewno nie Ferdydurke, może Pornografię, choć raczej też nie, może Opętanych..., nie, Opętanych z pewnością nie, zakończenie wydało mi się wprost bezsensowne, wypadło z rytmu poprzednich treści, odebrało jakby sens tej poniekąd uważanej za powieść dla kucharek książce, do której nie przyznawał się pisarz przez wiele lat. Oto ręcznik, zawierający nieziemskie moce, nagle staje się zwyczajnym przedmiotem poruszanym dzięki jakiemuś naturalnemu, choć nie pamiętam nawet czy wyjaśnionemu zjawisku.
Tak więc siedzę z nosem w książce na stronie 64. i jestem niemal pewna, że za kilka dni nic z owych stron poza kilkoma ważnymi (dla mnie) sprawami pamiętać nie będę, więc może poza tą, że Gombrowicz czytał prasę literacką i nieźle go podminował np. artykuł Stanisława Mackiewicza, wskazujący, iż Zniewolony umysł to tekst historyczno-ekonomiczno-filozoficzny, którego autorowi brak „podstaw wiedzy i nauki”; nie mniej zdenerwowania ujawnia Gombrowicz, czytając recenzję na temat własnego dzieła, z której nic konkretnego nie wynika; a o jego Trans-Atlantyku piszą tylko tyle, że niecenzuralne słowo zostało w nim użyte.

Tyle na temat Dziennika, który leżał na mojej półce od pół roku, o ile nie dłużej.
Cdn. Jeśli nastąpi. Nie wiem, z czego to wynika, ale jakikolwiek dziennik czy pamiętnik, czy zbiór listów wezmę do ręki, w połowie mam dość czytania. Mam nadzieję, że tak nie będzie i tym razem.     

sobota, 14 września 2013

William Wharton "Wieści", Zysk i S-ka, Poznań 1994.

Święta Bożego Narodzenia trwają u Wiliama Whartona przez 251 stron, pomijając wstawki z przeszłości, wspomniane przez poszczególnych bohaterów. Ale to niecodzienne święto, niecodzienne, ponieważ ciągnące się tak długo, mimo że tylko kilka dni, staje się nie lada wyzwaniem dla głównego bohatera - Willa, który musi podołać nie tylko wszelkim czynnościom niezbędnym do odpowiedniego przeżycia wyjątkowego zimowego czasu, ale przede wszystkim musi zmierzyć się z obowiązkami ojcowskimi, gdyż na święta zjeżdża trójka jego dorosłych latorośli, nie licząc żony i czwartej latorośli, jednym słowem cała rodzina ma zjawić się w komplecie, by znów, po wielu latach razem spędzić Boże Narodzenie. Kto jednak myśli, że powieść ogranicza się do sytuacji związanych z świątecznymi obrzędami, jest w błędzie, narracja bowiem bardziej niż skupieniem się świętach jest zapiskiem przeżyć  bohaterów, a przede wszystkim zapiskiem kolejnych myśli Willa, ekscentryka, natchnionego filozofa, obawiającego się rozstania z żoną, mimo że lawiną nadciąga ich 35. rocznica ślubu. Co jednak najważniejsze, to sposób działania Willa, który przypomina pracę chirurga konsekwentnie, powoli wykonującego następujące po sobie czynności, urastające w jego oczach do niebagatelnych rozmiarów; samo zawieszenie świeczek na choince staje się dla niego niemal sprawą życia i śmierci. Zachowanie Willa wydaje się nieco dziecinne, momentami denerwujące lub komiczne, a kiedy do głosu dochodzi narracja pozostałych członków rodziny, zaczyna robić się coraz ciekawiej, zważywszy, iż nowi bohaterowie odkrywają przed czytelnikami to, jak postrzegają jedną z najbliższych im osób.

W książce Whartona nie sposób nie zauważyć doskonałego kreślenia charakterów nie tylko Willa, ale też pozostałych bohaterów. Pisarz sunie po papierze słowami nie gorzej niż dobry malarz farbą po ścianie, wprowadzając czytelnika w miłą zimową atmosferę, powiewającą zapachem świątecznych pierników, czy też widokiem śniegu padającego za oknem młyna, w którym rodzina Willa spędza święta.

Chyba za szybko sięgnęłam po tę książkę; zbita bombka na okładce powinna być sygnałem ostrzegawczym, że na choinkowe ozdoby jeszcze nie czas, i zapewne o wiele przyjemniej czytałoby się tę powieść w grudniu, ale ta mała niedogodność nie stanowiła aż tak wielkiego problemu, by trzeba było odłożyć książkę i poczekać na nią do świąt.

Może warto przytoczyć przekonywujące słowa „London Evening Standard”:
„Sądzę, że Wharton jest jedynym współczesnym pisarzem, który trafia wprost do czytelniczych serc i przyspiesza ich bicie, szczególnie w tej subtelnej, misternie skonstruowanej powieści”.

Nawet bym się zgodziła, to znaczy chciałabym się zgodzić, ale w moim wypadku serce raczej nieco zwolniło dzięki wciągającej atmosferze, choć nie zaprzeczę, iż paru czytelnikom istotnie serce mogłoby przyspieszyć ze zdenerwowania, gdyby mieli dość monotonnego nawijania, że się tak wyrażę, Willa. I nie jestem pewna, czy Wharton jest jedynym współczesnym pisarzem trafiającym wprost do serc czytelników, ponieważ nie znam wszystkich twórców świata i wszystkich ich dzieł, ale niewątpliwie jego powieść jest dowodem niebywałego kunsztu pisarskiego.

Nieco zdziwiły mnie co niektóre dialogi, szczególnie z udziałem Lor, w których przeważają niezliczone zachwyty i uprzejmości, jak gdyby bohaterka używała słów na pokaz, choć być może owa sztuczność, którą tu wyczuwam, jest osobliwym stylem bycia postaci lub może za jej pomocą Lor maskuje swój sekret, a w tym wypadku autor, co niewykluczone, wprowadził ją celowo.    


W każdym razie radzę poczekać z lekturą do przedwigilijnego czasu, zważywszy, że opowieści z śniegiem w tle są jak najbardziej wskazane właśnie zimową porą (o czym zresztą świadczy Kelvin sam w domu emitowany w telewizji rokrocznie w okresie świątecznym, bo przecież wtedy ogląda się go najprzyjemniej, choć ten powtarzający się rytuał już od dawna obija się o nudę). 

wtorek, 10 września 2013

"Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia"

UWAGA! Tekst pisany w godzinach,gdy umysł nie pracuje na pełnych obrotach (jak każdy zresztą), może zawierać błędy logiczne i inne.   

Wisława Szymborska, Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2004.

Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia – wlecze się za mną to zdanie od kilku dni, jeśli powiem, że spać nie daje, będzie to jawna przesada, ale jakoś tak bezceremonialnie nie pozwala sobie na wyjście z mojej pamięci. A od kilku dni dlatego, że przeczytałam ten być może nie wszystkim znany wers w książce do języka polskiego dla klasy pierwszej gimnazjum; nazwy i autora nie przytoczę, bo wpierw musiałabym poprosić pewną młodą osóbkę o pożyczenie na chwil kilka książki, a jako że młoda osóbka tymczasowo wybyła, więc nie poproszę. Ale pomyślmy lepiej o myszołowie, a właściwie o całym pierwszym wersie, pochodzącym z wiersza Wisławy Szymborskiej Pochwała złego o sobie mniemania.

Bo to jest niezmiernie ciekawe, że można przeczytać ten lakoniczny fragmencik na wiele różnych sposobów. Po pierwsze stawiając na pierwszym miejscu zwierzątko, czyli ptaka, który istotnie swoją dumnie uniesioną głową zdaje się głosić, iż w rzeczy samej nic do zarzucenia sobie nie ma, (a niech to, znowu latają mi literki, bo obok myszki komputerowej jeszcze ten nachalny panel dotykowy, tak to się nazywa, o ile się nie mylę, włączył się i wyłączyć nie da rady) tyle że myszy łowi, a to już natura myszołowów, które prawdopodobnie dla tępienia myszy na świat przyszły, a właściwie przyleciały. W każdym razie jeśli postać myszołowa wysuniemy na plan pierwszy, wówczas przeczytamy zdanie tak:
MYSZOŁÓW nie ma sobie nic do zarzucenia.
Jeśli natomiast postawimy nacisk na fakt, że dostojny ptak istotnie nie ma sobie nic do zarzucenia, trzeba by napisać ów ciekawy fragmencik w ten sposób:
Myszołów nie ma sobie NIC do zarzucenia.
Jeżeli w końcu chcemy uwypuklić rozważania myszołowa, tj. jego własny do siebie stosunek, napiszemy:
Myszołów nie ma SOBIE nic do zarzucenia.

Tak więc sposób odczytywania wiersza mamy za sobą, to znaczy ja mam za sobą, bo każdy aktor pewnie czytałby tą linijkę po sto razy i jeszcze nie byłoby mu dość, ale mnie starczy, dzięki Bogu aktorką nie jestem. Analiza wiersza się nie odbędzie, ale jeśli kogoś to interesuje, polecam odpowiednią stronę internetową tudzież odpowiednie materiały książkowe, którymi niestety w tej chwili nie dysponuję. Jedno jest pewne – wszystko wyjaśnia tytuł i tego trzymać się trzeba (a to kto napisał? A mniejsza z tym).

(Tak mówiąc w nawiasie, to kompletnie dzisiaj nie wiem, co ja tu dzisiaj wypisuję.)
No i tak sobie układam po cichu, jak też ten wers powinno się najlepiej przeczytać, aż przyszły mi do głowy inne wiersze znanej noblistki, najpierw ten z ósmej klasy szkoły podstawowej, zawarty w książce Kazimierza Krajewskiego Język polski 8. Echo z dna serca. Warszawa 1992.: Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, który swego czasu obrany został za temat przewodni naszej lekcji języka polskiego, i po chyba raz pierwszy rzeczywiście zainteresowała mnie jakaś poetka (pominąwszy Kochanowskiego, choć może Kochanowski był później), a której zdjęcie widniało na poprzedniej stronie, i przyglądając mu się, zaczęłam się zastanawiać nie tak bardzo nad Szymborską, ale nad Ludwiką Wawrzyńską (do dziś pojęcia nie mam, kim była owa niewiasta, wiem tylko, że zginęła, ratując płonące dzieci, o czym dowiedziałam się dzięki przypisowi umieszczonemu obok wiersza), bo w tym momencie wiersz zajął pierwsze miejsce, a spalona pani nauczycielka żadnego właściwie, jako że nieżyjąca, może tylko to jedno należne jej miejsce w wersach czytanych tamtego dnia. Niemniej na początku była Minuta ciszy…, potem wersy wyszarpywane głosem Mannam: Nic dwa razy, następnie Portret kobiecy, przy okazji oglądania serialu Zaginiona; Portret kobiecy dedykowany matce przez syna - pracownika radia, radia nieinteresującego zabieganej matki człowieka prowadzącego audycję radiową, Portret… słyszany w eterze, którego to Portretu... szukałam bardzo długo i w końcu wpadłam na trop, o którym wiedzieli już pewnie wszyscy co
                                             […] lubią poezję
                                             Niektórzy –
                                             Czyli nie wszyscy.
                                             Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość.
                                             Nie licząc szkół, gdzie się musi
                                              i samych poetów,
                                              będzie tych osób chyba dwie na tysiąc.
                                                                             
                                                                                      (s. 289, Niektórzy lubią poezję)

Czyli wiedzieli o tym, że to wiersz kobiety "poznanej" przeze mnie w klasie ósmej, na lekcji języka polskiego, siedząc w ławce pierwszej, w rzędzie środkowym i słuchając pytania polonistki: czy odważylibyście się skoczyć w ogień, jako temat pracy; jasne, dlaczego nie, tylko najpierw trzeba by ten ogień zobaczyć, a potem powiedzieć: jasne.
Następnie był Pokój samobójcy i Kot w pustym mieszkaniu, i pytanie: Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? Może do tego myszołowu? Myszołowa? Jak to się pisze, nie jestem pewna i nie chce mi się sprawdzać. Więc dokąd biegnie? Może do tego myszołowa właśnie, o którym przeczytałam kilka dni temu.

Podobno ludzie, którzy nie lubią kotów, w poprzednim wcieleniu byli myszami, jak przeczytałam kiedyś gdzieś, jeśli ktoś wierzy w reinkarnację, toteż ludzie nielubiący myszołowów w poprzednim wcieleniu musieli być również myszami.


A na obwolucie okładki Wiersze wybrane poetka paląca namiętnie papierosa nad filiżanką ciemnej kawy. O ile to kawa. 


Wydanie zawiera najważniejsze wiersze poetki.  

wtorek, 3 września 2013

„Chcę żyć” - uratuj dziecko w Mali

„Chcę żyć” - uratuj dziecko w Mali

Mimo ustabilizowania sytuacji politycznej w Mali los mieszkających tam dzieci jest nadal dramatyczny! Mali to jeden z najsłabiej rozwiniętych krajów świata, a ostatni konflikt w północnej części kraju doprowadził do drastycznego pogorszenia sytuacji humanitarnej. Z powodu głodu, braku dostępu do czystej wody pitnej i chorób, którym nie potrafimy zapobiegać, co szóste dziecko umiera przed swoimi piątymi urodzinami!


Więcej na www.unicef.pl


(tekst oraz grafika pochodzą ze strony www.unicef.pl)